27 maja 2015

Komnaty tajemnic

Zakochałam się. W Wołoszańskim się zakochałam :D Tak jak nigdy mnie te jego historie wielce nie jarały, tak teraz nie mogę doczekać się kolejnego odcinka. Im dalej w las, tym lepsza realizacja i ciekawsze tematy. Wczoraj było o tym, jak podczas wojny okultyzm... uratował wielu Żydów (!). A ostatnio oglądałam o zaginionych skarbach Dolnego Śląska. To oczywiście przykre i oburzające, iż Polskę tak zubożono, ukrywając jej bogactwa, ale z drugiej strony jest w tej tajemnicy sporo podniecającego wdzięku, podobnie jak w uwielbianej przeze mnie zagadce bursztynowej komnaty. Ach, zabawić się w Pana Samochodzika i poznać smak przygody z kościotrupami, zamurowanymi sekretnymi drzwiami i kurzem na starych księgach...!

Kiedy chodziłam do podstawówki, miałyśmy z E. w pewnym okresie totalną fiksację na punkcie tajemnic. Ponieważ mieszkamy blisko fortu, wymyśliłyśmy sobie złowieszczą historię o spisku, skarbach i takich tam. Prowadziłyśmy ewidencję wjeżdżających na teren fortu samochodów, obserwowałyśmy kręcących się tam ludzi, nawet paru osobników śledziłyśmy :D Przełaziłyśmy przez dziury w płocie, pełzałyśmy w błocie i wśród komarów po stoku niedużej górki na forcie, byle tylko zebrać te szalenie ważne informacje potrzebne do nie wiadomo czego (tzn. wtedy chciałyśmy to upublicznić w książce, która miała stać się bestsellerem. Powstała aż jedna strona :)). Raz nawet - z narażeniem życia, jak nam się wydawało - podczołgałyśmy się pod same mury, gdy nagle... przyjechał jakiś samochód! więc w histerycznym pośpiechu postanowiłyśmy ukryć się za drzewem :D Nie mam cienia wątpliwości, że wszyscy nas widzieli, ale ponieważ nikt nie zareagował, uznałyśmy z dumą, że jesteśmy przesprytne i nadajemy się co najmniej do kontrwywiadu :D Rety, jakie to było FAJNE wszystko!

Wtedy w ogóle dużo rzeczy robiłyśmy pod prąd. Żeby nie gadać na lekcjach, pisałyśmy do siebie, ale nie liściki na karteczkach, jak wszyscy. Nie. My pisałyśmy swoje radosne uwagi na... marginesach zeszytów :D Jakoś tak zgodnie uznałyśmy, że nauczyciele mają prawo sprawdzać powierzchnię główną zeszytu, a marginesy to już nasza prywatna sprawa. W związku z tym któregoś razu otrzymałam sprawdzony przez nauczycielkę zeszyt, w którym przy moim dość bezpośrednim komentarzu treści: "Słyszałaś, jak pani się PLUŁA?" widniała wyraźnie rozbawiona odpowiedź tejże pani pt. "Ciekawe didaskalia!" :D Nie zaniechałyśmy jednak procederu, a pani najwyraźniej uznała nasze wybryki za niewinne i nieszkodliwe, zwłaszcza na tle reszty klasy. Dzięki temu bardzo dobrze przeglądało się po latach takie zeszyty :)

Pamiętam też, jak uczyłyśmy się przeklinać. Jakże ciężko przechodziła mi przez usta pierwsza "kurwa"! :D Co w tej chwili wydaje się niepojęte ;P

Zresztą z E. przeżyłam masę różnych siup, również w liceum. Pierwsze palenie papierosów (razem z kilkoma innymi dziewczynami), które przeszło do historii, ponieważ aby nie prześmierdnąć, rozebrałyśmy się do... staników :D I zrobiłyśmy sobie zdjęcie, które nieznanym sposobem obiegło całą klasę ;)
Pierwsze wielkie pijaństwo całą grupą, w pubie obok szkoły :D Kiedy wszyscy wrócili do domu, my byłyśmy jeszcze tak zachlane, że musiałyśmy się przejść po dzielni, E. zachciało się siku, więc ja, jako ta trochę szybciej trzeźwiąca, zaprowadziłam ją do jedynego znanego mi, a posiadającego darmowy kibel, miejsca, czyli do... szkoły oczywiście :D Na korytarzu instruowałam E., że przed nami idzie historyczka i żeby była cicho, o, a tu idzie pan dyrektor, teraz trzeba mu się ślicznie ukłonić i szybko idziemy dalej... To cud, że z tego nie było żadnej afery ;)
Pierwsze miłosne historie, pierwsze koncerty, pierwszy i jak dotąd jedyny Przystanek Woodstock, pierwszy lot samolotem, dużo tych pierwszych wydarzeń. Nasze drogi rozeszły się dopiero na studiach, jakoś głęboka przyjaźń pognała w dal, ale jednak ciągle w miarę regularnie się spotykamy i zawsze są tematy do długich rozmów. To już będzie ponad 20 lat... Z nikim nie mam takiego stażu ;)

I tak z Wołoszańskiego i skarbów zrobiła się wycieczka sentymentalna. Poniżej zatem, dla zobrazowania historycznych miejsc, nieco zdjęć z mojej okolicy - aczkolwiek przez płot już nie przechodziłam, więc o najważniejsze tereny relacja jest niestety okrojona ;) A do posłuchania - szpiegowski motyw ;) TU.

23 maja 2015

Odkrywcy

 
W tym roku program Nocy Muzeów był tak bogaty, że miałyśmy z siostrzyczką trudności w odpuszczeniu sobie czegokolwiek, co skutkowało obłąkanym kursowaniem między Muzeum Narodowym i Archeologicznym. W tym pierwszym zwiedziłyśmy wystawę starych poznańskich neonów, łącznie ze zdjęciami sprzed lat, gdy te neony stanowiły stały element miejskiego krajobrazu. Część pamiętałyśmy z czasów dzieciństwa, wiele z nich zupełnie nam się nie podobało, np. projekt reklamujący w czterech powtórzeniach "Prażynki, glukoza" :D Ale były też bardzo ciekawe, artystyczne, kultowe.
Następnie chwilę pokręciłyśmy się pomiędzy obrazami mistrzów i już trzeba było pędzić do Archeologicznego na spotkanie z dr Tomaszem Rożkiem. Droga nie jest długa, jednak gdy przemierza ją tłum ludzi albo, co gorsza, gdy ten tłum blokuje przejście, czekając na wycieczkę starym busem-ogórkiem, nie jest to zadanie łatwe. Wpadłyśmy na wykład chwilę spóźnione, na szczęście znalazło się dla nas miejsce siedzące na schodach - aczkolwiek Tomasz Rożek to postać tak przeze mnie uwielbiana, że mogłabym dla niego stać przez cały wykład, i to na jednej nodze. Jest fizykiem i dziennikarzem naukowym, popularyzuje wiedzę w wielu znakomitych gazetach (np. w Focusie), w TVN i w radiu. Napisał trzy popularnonaukowe książki, obecnie pracuje nad kolejną, prowadzi też vloga "Nauka. To lubię" - szczegóły TU. No kocham człowieka i jestem w rozpaczy, że zajęty :D Bardzo mnie więc ciekawiło, co przygotuje z okazji swojej "Archeologii kosmosu".

Poznawanie wszechświata rozpoczęliśmy momentem jego powstania - czyli bum, cząstki elementarne łączące się w dużym uproszczeniu w pierwsze pierwiastki, narodziny gwiazd, podczas wybuchu których powstały kolejne pierwiastki, a z nich dużo później - życie, w tym człowiek. Jak wyczytałam potem w Wikipedii - wapń w naszych kościach czy żelazo w hemoglobinie pochodzą stąd, iż miliardy lat temu zostały wyrzucone w przestrzeń podczas wybuchu supernowej. Czyli każdy z nas ma w sobie coś z gwiazdy. To takie romantyczne :D
Istotą sprawy były jednak komety. Te tajemnicze obiekty, pochodzące z miejsc na razie dla nas niedostępnych, podejrzewa się o... dostarczenie wody na Ziemię! Zbudowane są bowiem m.in. z lodu, stąd teoria, iż w trakcie zderzeń z naszą planetą "zaraziły" atmosferę drogocenną substancją.
Komety stanowią też ważne źródło informacji o wszechświecie. Do niedawna badano je na bazie odłamków, które gubią, natomiast od momentu lądowania na jednej z nich, 67P Czuriumow - Gierasimienko, wiedza o nich z pewnością wzrośnie. Po co jednak badać wszechświat, mało mamy problemów "u siebie"? Podobno są już czynione przygotowania do eksploracji świata, tego dalszego, poza ziemskim czubkiem. Być może nawet za naszego życia przyjdzie taki dzień, gdy zaczniemy... wydobywać surowce w kosmosie! To prawie jakbyśmy stali się ufo :D I choć aspekt ekonomiczny w tej materii mnie nie podnieca, ciekawa jestem bardzo dalszych odkryć. A ciekawość dr Rożek umie wzbudzić fantastycznie. Opowiada prosto i przystępnie, bez niepotrzebnych zająknięć, ze swobodą i swadą, opierając się na łatwo przyswajalnych przykładach z rodzaju: "im większa gwiazda, tym szybciej i gwałtowniej umiera, jak na Pudelku" ;) Bardzo przyjemnie się go słucha, nie mniej przyjemnie ogląda (zarówno prezentację, jak i prezencję ;)) i czyta, dlatego już nie mogę doczekać się zakupu książek - opis jednej z nich TU.

Nie był to jednak koniec atrakcji, kurcgalopkiem pobiegłyśmy bowiem... z powrotem do Narodowego, na wykład o tajemnicach sarkofagów. Nigdy wcześniej nie zadawałam sobie pytania, co właściwie oznacza słowo "sarkofag". A oznacza coś w rodzaju "pożeracza ciał". Powinnam się tego domyślić, w końcu na biologii uczyłam się o rozmaitych fagach, jednak jakoś nigdy nie kojarzyłam trumny z pożeraniem czegokolwiek. A to błąd, gdyż do sarkofagów wkładano niekiedy ofiary ze zwierząt, by "energia życiowa" - ka, która wg wierzeń pozostaje po śmierci (jako coś na kształt duszy), miała czym się posilić. Sarkofagi były zatem czymś więcej niż tylko trumną. Były amuletami, pomocnikami błąkającej się ka, drogowskazami do wiecznego szczęścia. Interesujące, że na przestrzeni tylu wieków człowiek nie zmienił się zupełnie. Zawsze był ciekaw, co wydarzy się po śmierci, zawsze miał nadzieję, że w ogóle COŚ się wydarzy, i to coś dobrego. 
Przygotowując ten wpis, zainteresowałam się sarkofagami i natknęłam na niezwykle interesujący artykuł o znajdującym się w Krakowie sarkofagu z mumią Tachenemti. Gorąco polecam - TU. 

Po powrocie do Muzeum Archeologicznego kontemplowałyśmy widok na piękny ceglany dziedziniec, ze starożytnym obeliskiem na środku. Historia obelisku obnaża z kolei smutniejszą prawdę o ludzkiej naturze - iż człowiek od zawsze kłamał, oszukiwał i niszczył. Napisy na obelisku teoretycznie informują, że został on stworzony dla Ramzesa II, jednak umiejscowienie inskrypcji sugeruje, iż zamazano nią wcześniejszą, wykonaną zapewne dla innego faraona, który de facto ten obelisk ustawił. Do tekstu dodano potem kolejne, za to znaki wyobrażające boga Setha zostały w Okresie Późnym zniszczone z powodu niechęci do tegoż boga. Jakby tego było mało, obelisk został wywieziony i pewien czas służył jako... próg domu! 
Na szczęście uchroniono go od całkowitej dewastacji i obecnie można podziwiać u nas. Jest piękny. Zobaczcie sami TU.

21 maja 2015

Rodzicem będąc

KLIK.
No i proszę. Jednak nie jestem tu sama. Tyle słów, tyle myśli, tyle wyobrażeń, tyle pięknych niedopowiedzeń, tyle radości. I tyle rozmów! Najlepsza decyzja i jedna z lepszych rzeczy, która wydarzyła się i wydarza w moim życiu. Moje kochane dziecko żyje już 8 lat, a ja mam wrażenie, że to ono wychowało mnie, a nie ja je. 
I może o to w tym wszystkim chodzi :)

15 maja 2015

Wolniej

W Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Trójmieście i oczywiście Poznaniu trwa właśnie Restaurant Week (TU). W najlepszych restauracjach za 39 zł można posmakować trzech popisowych dań, przygotowanych specjalnie na ten festiwal smaków. Gdybym mogła, sprawdziłabym dokładnie wszystkie, ale niestety musiałam zadowolić się wizytami w dwóch knajpkach. 

Pierwszą było MOMO love at first bite na Szewskiej - jednej z uliczek blisko Starego Rynku. Wystrój nowoczesny, prosty w formie, surowy, trochę chłodny, ale z tym, co lubię, czyli menu wypisanym kredą na ścianie. Atmosfera eleganckiego baru na lunch (nie cierpię tego słowa, lecz tu wyjątkowo pasuje). Już dawno chciałam tam pójść, zniechęcały mnie tylko ceny ;) Restauracja specjalizuje się w owocach morza, stąd pewnie takie kwoty, tym bardziej zatem warto było przy takiej okazji spróbować jej propozycji. I przyznać muszę - smakowo absolutnie nie zawiodła!
Na przystawkę otrzymałam tatar z przegrzebków z siekanym korniszonem i cebulką perłową, skropiony oliwą truflową. Niezwykle ekskluzywne danie! Przegrzebki są bowiem bardzo drogie, a MOMO szczyci się świeżością swoich składników. Dlatego nie zdziwiła mnie niezbyt duża porcja, która na dodatek była tak dobra, iż tylko zaostrzyła apetyt. Zaraz jednak na stół wjechało kolejne danie, czyli krewetki duszone z ziemniakami, chorizo i jarmużem w sosie śmietankowo - limonkowy. 
Istna poezja smaku! Solidne krewetki skąpane w absolutnie fantastycznym sosie, z mięciutkimi ziemniaczkami w skórce, plus reszta wspaniale skomponowanych i ułożonych dodatków - uczta dla podniebienia i oczu. Do tego na talerzu znalazł się pikantny sos, który dodał całości wyrazistości.
Na koniec otrzymałam jeszcze pudding z tapioki ze słonym karmelem, orzechami i sorbetem mango. Jej! Mięciutki, rozpływający się w ustach, idealnie słodki i jednocześnie zachwycająco orzeźwiający dzięki sorbetowi... Boskie zwieńczenie. Koniec jedzenia był zaiste smutnym momentem ;) Jedyne, co mogę MOMO zarzucić, to nieduże porcje w stosunku do ceny. Za taki trzydaniowy obiad zapłaciłabym bardzo dużo, a nie czułam się zbyt mocno najedzona (aczkolwiek dodatkowo płatna lemoniada była słusznej wielkości :)). Niemniej dla smaku - naprawdę warto. Mniam.

Drugi eksperyment kulinarny otrzymałam w restauracji Papierówka na ulicy Zielonej, niedaleko mojego liceum, tuż obok pięknie odnowionego parku, kawiarenki w tramwaju Cafe Bimba i mojej ukochanej ulicy Podgórnej. Za samą lokalizację mogłabym się w tym miejscu zakochać, poza tym ogromnie podoba mi się wystrój - jasne drewniane ściany i stoły, kilka ścian ciemnoszarych, wzdłuż stołu barowego rządkiem stoją, zgodnie z nazwą, wesołe zielone jabłuszka - oraz menu, jakie proponują, a że codziennie jest inne, albo idzie się na żywioł, albo sprawdza na Facebooku. Ja sprawdzam i mam każdego poranka straszne skurcze głodowe żołądka ;) Ale jeszcze nigdy nic tam nie jadłam, dlatego tym bardziej ucieszyła mnie ta możliwość - tak bardzo, że sprawdzając proponowane w akcji Restaurant Week dania zupełnie nie zarejestrowałam obecności rabarbaru i marcepanu, których naprawdę nie cierpię :D Cóż było robić, zapłacone, to poszłam. 
I znalazłam się w raju.
Przystawka, czyli zupa krem z rabarbaru i rzodkiewki z chrupiącą pancettą, ZUPEŁNIE nie smakowała rabarbarem. Gdyby ktoś kazał mi z zamkniętymi oczami zgadywać składniki - chyba nie umiałabym powiedzieć, co to właściwie za BOSKI smak. Chryste, jakie to było niewiarygodne! W życiu nie jadłam lepszej zupy! I choć trudno w to uwierzyć, dalej było jeszcze lepiej, ponieważ na stół wjechał łosoś z truskawkami w chrzanie i balsamico z imbirowymi lodami, na salsie z mango z zieloną gryką oraz emulsją z kolendry. Kocham łososia, a ten, posypany czarnym sezamem i idealnie wypieczony, nadzwyczajnie komponował się ze słodkawą salsą i dodatkami. Jednak największym zaskoczeniem były lody. Sam fakt wprowadzenia lodów do dania głównego mnie rozbroił, a wrażenie spotęgował jeszcze smak. W nawałnicy wrażeń zupełnie zapomniałam, co miałam jeść, więc dobrą chwilę zastanawiałam się, z czego to u licha jest - smak znany, jednak zupełnie nie kojarzący się z zimnem! Lody imbirowe od dzisiaj są dla mnie best ever. 
Na koniec podano gotowany sernik z topinamburu i marcepana z coulis z lawendy. Bosska na wszelki wypadek powiedziała, żebym nie wylizywała miseczki, bo naprawdę byłam na to gotowa :D Obłęd, mówię Wam, sernik w formie jakby twarożku, idealnie słodki, marcepan na dnie tak subtelny, że nawet ja nie mogłam powstrzymać ochów i achów, a coulis z lawendy... Jezu, za sam pomysł kucharzowi należy się najwyższe odznaczenie za zasługi dla ludzkości :D No i jak to wszystko ślicznie wyglądało! Z jadalnymi kwiatuszkami :D
W Papierówce ceny również nie należą do najniższych, ale tu muszę przyznać, że naprawdę się najadłam. I napiłam, bowiem poza wliczonymi w cenę trzema daniami zamówiłam sobie domowy kompot z jabłek (a Bosska lemoniadę). Otrzymałam go w wielkim słoiku z rączką jak od kufla - i z miejsca zakochałam się w tym ustrojstwie. Chcę! Byłby idealny na drinki na balkonie :D Tylko jak go znaleźć? Myślicie, że Google wyszuka po wpisaniu "słoik jak kufel z rączką"? :D

Podsumowując - zdecydowanie warto wziąć udział w Restaurant Week. Dla spróbowania czegoś nowego, dla podziwiania finezji kucharzy i dla poznania swojego miasta od nieco innej strony. Oraz dla tej cudownej rozterki: czy rzucić się na rozkoszne jedzenie niczym wygłodniały sęp, czy jeść jak najwolniej, by jak najdłużej delektować się fantastycznym smakiem. Ja wybrałam to drugie i mogę zapewnić, że slow food wygrywa wszystko!

P.S. Wpisałam i znalazłam. Się zwie "słoik z uchwytem" :D

10 maja 2015

Mam problem z tytułem ;)

Byłam na kręglach i się NIE WYKOPYRTŁAM! :D Mało tego, nieźle mi szło, chociaż chłopaki nie mogli wyjść z podziwu, jak przy tak nikłej prędkości moja kula w ogóle dociera do końca i cokolwiek zbija :D A zbijała, aczkolwiek jedną dziesiątkę policzyło mi przez przypadek, bo komuś przede mną coś tam się zblokowało i musiałam kulnąć, żeby odblokować, a wtedy mechanizm zgłupiał i zaliczył mi całość. Ale ta kula i tak szła w środek, więc by zbiła, jak babcię kocham! (to nic, że żadnej prawie nie znałam).
Bardzo mi się podobało, zwłaszcza że było to wyjście integracyjne z ludźmi z działu. Takie imprezy niesamowicie się przydają, zupełnie inaczej potem się współpracuje, zwłaszcza w sytuacji, gdy jest mnóstwo nowego narybku i na gruncie służbowym nie wiadomo, "z czym co się je".
A na dodatek te dwie godziny wyginania ciała skutkowały całodobowym napływem endorfin i zakwasami w jednym pośladku :D Słowo daję, poruszam się teraz jak pensjonariusz domu spokojnej starości, utykając i w wersji eleganckiej trzymając za biodro, w wersji domowej rozcierając dupsko z utyskiwaniem.

Tymczasem zrobiłam inwentaryzację letnich ciuchów. Z przykrością stwierdziłam, że mam ich w chuj :D I nie przysługuje mi choćby minimalna wymiana garderoby. Co właściwie jest bez znaczenia, ponieważ kilku rzeczy jeszcze nigdy nie miałam na sobie, czyli są jakby nowe. Ale wiecie, o co chodzi, sam fakt nabycia czegoś noweeeego no. Takie małe natręctwo. Not this time, baby.
W ogóle to był bardzo domowy dzień, gdyż potem postanowiłam zwęzić sobie sukienkę. Nie żebym schudła ;), ona zawsze była u góry jakaś bezkształtna (ryzyko zakupów w dziale dziecięcym). Zwężałam na trzy razy, właściwie można powiedzieć, że tylko zafastrygowałam (i to tak koślawo, że poza gabarytami ten dział dziecięcy zdecydowanie ma uzasadnienie), ale grunt, że jest tak, jak sobie założyłam. A przy okazji nabrałam odrobinę odrobin z odrobin koloru, ponieważ rzecz wykonywałam na balkonie, w pełnym słońcu i dla wygody w samych gatkach i staniku ;) Co chwilę latałam do lustra i przymierzałam, to po co się miałam ubierać, zresztą gorąco było. Taki urok 10 piętra :)

Później zaś poszłam samotnie do parku zwanego przez autochtonów laskiem, i napawałam się przyrodą. Zauważyłam, że ostatnio muszę się bardzo powstrzymywać, żeby nie trzepać miliona zdjęć, tylko zwyczajnie sobie pooglądać świat. Dziś było podobnie, przez co jakieś 5 minut zmarnowałam na złorzeczenie, że nie zabrałam aparatu, a TAK IDEALNIE PTASZEK USIADŁ NA GAŁĘZI PRZECIEŻ!
W związku z brakiem oprzyrządowania w dłoniach wymyśliłam rzecz jasna inną rozrywkę, czyli przypominanie sobie łacińskich nazw napotkanych roślin. Lazłam zatem laskiem, podpierając się Wikipedią, obmacywałam drzewa i mamrotałam po łacinie, co jakiś czas pokrzykując w zdumieniu, ponieważ, jak się okazuje, od końca moich studiów conieco się pozmieniało w systematyce i np. klony nie należą już do Aceraceae!
Przeciętny obserwator zapewne albo dokleił mi łatkę lokalnej nieszkodliwej wariatki, albo w lepszym wariancie uznał, że  lekko niepoczytalna studentka uczy się do sesji ;)

A jutro, jeśli będzie pogoda, wraz z Lessy idziemy oglądać kwiatuszki. Kolejny już raz studenci porozrzucali przed operą dywany z kwiatów tulipanów. Aktualnie układają się one w śliczny wzór Poznańskich Koziołków (a przynajmniej układały przed burzą, która dzisiaj nas nawiedziła). Dodatkowo odbył się kolejny chrzest tulipana o imieniu słynnego poznańskiego przedsiębiorcy i działacza społecznego, Hipolita Cegielskiego. Zapewne porobię zdjęcia, ale raczej trudno mi będzie osiągnąć perspektywę dronu, zatem pooglądajcie sobie TU i TU :)

I fokle w telegraficznym skrócie - kwitną konwalie, moje najukochańsze obok fiołków, rozpoczął się sezon truskawkowo-pomidorowo-szparagowy, zakochałam się w kaszy gryczanej niepalonej, a nad Wartą można bez mandatu pić ALKOHOL! I życie od razu nabrało barw :D 

3 maja 2015

Taki maj

Piosenka na dziś przewrotna: Voo Voo "Czas pomyka" - TU.
Przewrotna, bo... zgadnijcie, gdzie spędziłam sobotę :D
Wydawać by się mogło, że pojechałam do Holandii. Prawda jest jednak zdecydowanie bliższa - zawędrowałam do... Chrzypska Wielkiego :) Ta wielkopolska wieś gminna słynie z gospodarstwa pana Bogdana Królika, produkującego kwiaty cebulowe, głównie tulipany, narcyzy i lilie, i właśnie tam organizowane są co roku Międzynarodowe Targi Tulipanów. Ich największą atrakcją jest chrzest nowych, wyhodowanych w gospodarstwie odmian. Do ostatniej chwili znane są tylko imiona kwiatów, zwykle poświęcone wybitnym polskim osobistościom związanym z naszą historią lub polityką - wybór patronów ma charakter całkowicie bezpartyjny, czego dowodem odmiany np. "Maria Kaczyńska" czy "Aleksander Kwaśniewski". Wygląd natomiast pozostaje tajemnicą aż do momentu uroczystości, kiedy to nowa odmiana zostaje oblana szampanem i, w obecności wysłannika holenderskiego, wpisana do Królewskiej Księgi Rejestru Nowych Odmian w Holandii.
W tym roku ukazano światu odmianę "Jerzy Buzek" oraz - wyjątkowo, z okazji 70. urodzin zasłużonej dla naszego regionu gazety - "Głos Wielkopolski". Niestety nie uczestniczyłam w chrzcie, ale to, co zobaczyłam po przyjeździe na miejsce, i tak przerosło moje oczekiwania. 
Na 10 hektarach rośnie ponad 450 odmian tulipanów. Właściciel to pasjonat z krwi i kości, który zakochał się w tulipanach podczas kilkuletniego pobytu w Holandii. Teraz ta sama Holandia docenia jego dokonania, a kwiaty z jego produkcji można podziwiać np. w Łazienkach Królewskich w Warszawie. Są NIE-SA-MO-WI-TE!!!!
W trakcie tegorocznych targów każdy mógł spróbować przeistoczyć swój kawałek ziemi w królewski dywan i nabyć oznakowane cebulki lub... wykopać je samemu z kolorowego, nieopisanego poletka. Nieoceniony to widok, gdy całe rodziny kicają między szaleństwem kształtów i barw, próbując dogadać się, który kwiat pragną uprawiać w swoim ogrodzie :D W tym wypadku byłam szczęśliwa, że nie wzięłam pieniędzy i nie muszę podejmować takiej decyzji - graniczyłoby to bowiem z cudem.
Oprócz kwiatów na targach można było zajrzeć do wielkich szklarni pana Królika, obejrzeć maszyny rolnicze John Deere, poujeżdżać byka, podoić krowę, pokibicować konikom na Grand Prix w jeździectwie i wziąć udział w biciu rekordu w sadzeniu cebulek kwiatowych. Jednak to wszystko stanowiło wg mnie tylko tło niesamowitych kwiatów. To aż niemożliwe, jak różnorodna potrafi być przyroda, nawet ta powstała z dużym udziałem człowieka. Nie sądziłam, że tulipany mogą mieć kwiaty, które do złudzenia przypominają piwonie czy róże, że potrafią różnić się otoczką liści albo jasnym żyłkowaniem kwiatów, że są pierzaste, gładkie jak jajko, trójkątne, okrąglutkie, niskie, wysokie, wreszcie że w ogóle istnieją na świecie takie barwy...! Brak mi słów na opisanie zachwytu, niech przemówią zdjęcia...
Poznajcie Kraków :)
Zachęcam do przeczytania wywiadu z panem Królikiem - TU. Niezwykły człowiek - jak zresztą każdy, kto obcuje z kwiatami ;) 
Przy okazji nie sposób nie wspomnieć, że okolice Chrzypska zadają kłam twierdzeniu, iż Wielkopolska to teren do bólu płaski i nudny. Tereny Sierakowskiego Parku Krajobrazowego to liczne górki i doliny, zakręty, jeziora, rzeki i lasy... Pięknie! I już chcę tam wrócić!