26 lipca 2015

Kraina lata

Kolejny upalny poranek przywitaliśmy na Wyspie Małgorzaty. To bardzo wypoczynkowa część Budapesztu, jej serce stanowi przestronny park z ruinami średniowiecznych klasztorów, ogrodem japońskim i różanym, mini zoo, hotelami, kąpieliskami i innymi atrakcjami natury rekreacyjnej. Szczególnym zainteresowaniem cieszy się wśród biegaczy, dla których dookoła wyspy wzdłuż linii brzegowej powstała specjalna ścieżka z tartanu, tj. podłoża do lekkoatletyki. Jest tak cudownie amortyzująca, że nie chciało nam się z niej w ogóle schodzić do wnętrza wyspy ;) Ładne, zadbane miejsce, idealne na letni relaks w mieście.

Wyjeżdżając z wyspy, minęliśmy jeszcze Aquincum, czyli kompleks muzealny obejmujący fragmenty starożytnej rzymskiej warowni. Po czym echo przeszłości zostawiliśmy na rzecz całkowitej nowoczesności, czyli...
... toru Formuły 1, Hungaroring :D Zły podniecił się jak panienka, ale niestety nie wpuszczono nas na teren. Objechaliśmy tylko całość z zewnątrz, robiąc zdjęcia przez płot przy licznych bramkach. Fajnie było powkurzać potem fotami kolegów :D Zwłaszcza że tor położony jest na wzgórzu i rozciągają się z niego przyjemne widoki.
Nadszedł ostatni etap podróży, czyli lenistwo nad północnym Balatonem, tzw. "węgierskim morzem". Gdy zza drzew powoli zaczęło wyłaniać się jezioro, ledwie wierzyliśmy własnym oczom. Jaki ono ma kolor...! O każdej porze dnia inny! Nie jest przejrzyste, ale też nie brudne, po prostu mętne, co ma związek z dnem pochodzenia wulkanicznego i ciekami nanoszącymi wody bogate w substancję organiczną oraz wapń i magnez. Dzięki temu zaskakuje różnorodnością chłodnoturkusowych odcieni i jakąś taką... nie wiem, jak to ująć... atłasową strukturą, jest jak gładka, zwiewna i przyjemna w dotyku tkanina, która hipnotyzuje i przyciąga niczym magnes. Dość osobliwe porównanie, wiem ;)
Porządnie już wygłodniali, najpierw ruszyliśmy prosto na kolejny specjał węgierski - zupę rybną, czyli halászlé. W środku pływały wielkie kawały ryby, całość była porządnie doprawiona papryką i smakowała wybornie. A że zupy na Węgrzech podawane są w naprawdę głębokich kociołkach, jedną taką michą dało się dość konkretnie najeść.
Po rozpakowaniu się na kwaterze pojechaliśmy zażyć wieczornej kąpieli. Trafiliśmy do Csopak, niedużej wsi z miejską plażą - miejscami piaszczystą, ale w zdecydowanej większości trawiastą, wyposażoną w zjeżdżalnię, ławeczki i drabinkowe zejście do wody, jak na basenie. Trawa trochę nas zaskoczyła i rozczarowała, potem jednak zrozumieliśmy, skąd ta niechęć do naturalnego podłoża - jest ono po prostu... ziemiste. Taka szara maź powulkaniczna. 
Niewielka ilość turystów, cisza przerywana tylko naszymi wybuchami śmiechu, np. na widok łabędzi, które miały "tablice rejestracyjne" :D, leniwa, gładka tafla tej niezwykłej wody... Totalny wypoczynek, uspokojenie umysłu, ukojenie nerwów. I ten wakacyjny klimat pełen oczekiwania, w rytmie The xx "Intro" - TU, jakby za chwilę miał się przytrafić jakiś gorący romans pod gwiazdami...
 
Kolejnego dnia obijaliśmy się totalnie. Zrezygnowaliśmy z intensywnego zwiedzania i od rana zajechaliśmy znów do Csopak. Plaża w dzień okazała się płatna, ale niedużo, a biorąc pod uwagę całą infrastrukturę - warto było zapłacić. My, dzieci internetu, w największy zachwyt wpadliśmy, gdy okazało się, iż na całym kąpielisku jest bezpłatne WiFi :D Poza tym znajdowało się tam trochę knajp, aczkolwiek przed sezonem pracowały chyba tylko dwie. I tu być może istotna informacja - otóż gdy udaliśmy się po langosza i piwo, musieliśmy wspiąć się na wyżyny intelektu i przypomnieć sobie język niemiecki. Balaton jest bowiem opanowany przez naszych sąsiadów, przez co angielski ma zdecydowanie mniejsze zastosowanie w tym rejonie (a dokładniej - nie ma prawie wcale ;)).
W tym miejscu woda sięgała mi gdzieś do pasa :)
Większą część dnia jedliśmy, piliśmy i pluskaliśmy się. W tym akurat miejscu woda bardzo daleko pozostawała płytka, dno było całkowicie pozbawione zanieczyszczeń czy roślin, szło się po prostu jak po przesianym piaseczku. Niesamowicie przyjemne doświadczenie.
... przyjemne, ale i zdradliwe. Gdy w końcu zeszliśmy ze słońca... Żywy ogień zamiast ciała ;) Mimo to postanowiliśmy jednak ambitnie ruszyć się nieco po dzielni - a ta była arcyciekawa.
Mieszkaliśmy w domku na Półwyspie Tihany, należącym do Parku Narodowego - Balaton-felvidéki Nemzeti Park. Jest to obszar chroniony ze względu na nieprzeciętne walory przyrodniczo-geologiczno-historyczne: podziwiać można pole stożków gejzerów, dwa wewnętrzne jeziora w kalderach dawnych wulkanów (na jedno z nich mieliśmy widok z balkonu :)), pustelnię, pastwisko bieluteńkich krów, a w samym miasteczku Tihany - blisko tysiącletnie opactwo benedyktyńskie na wzgórzu, piękną kalwarię, starodawne chaty kryte strzechą i prześliczne rękodzieła. Poza tym miejsce to słynie z... lawendowych pól! Tego się w ogóle nie spodziewałam. Okazuje się, że gdybyśmy przyjechali dwa tygodnie później, trafilibyśmy na Festiwal Lawendy, na którym można sobie zebrać całą torbę kwiatów tej aromatycznej rośliny! Tymczasem musieliśmy zadowolić się zakupioną na straganie małą torebeczką, wypełnioną pachnącymi gałązkami, oraz... lodami lawendowymi z lodziarni Péntek Cukrászda Fagylaltozó! Które smakowały wprost nieziemsko, dyskredytując chyba nawet moje ukochane lody z hyćki!
Opactwo benedyktyńskie
Lody lawendowe!
Widoki z Promenady Pisky u stóp opactwa
Kalwaria
Lokalne rękodzieło
Róże były wszędzie!
W tle Belső-tó - jezioro wewnętrzne na Półwyspie Tihany
Widok na Tihany
Belső-tó
Bogactwo roślinności
Pola lawendowe
Wieczorem dopadła nas głupawka i zaczęliśmy bawić się tłumaczem w telefonie. Biedna aplikacja musiała głosowo tłumaczyć na węgierski, wietnamski i jeszcze chyba koreański (każde przekleństwo wykropkowując słownie) polskie zdania z rodzaju: "Przepraszam, gdzie znajdę lekarstwo na ból dupy?" albo "Dzień dobry, czy mogę zrobić kupę na środku dywanu?" :D Wiem, pięciolatki są dojrzalsze :D Ale to nam sprawiło taką radochę, że kulaliśmy ze śmiechu chyba godzinę :) 

Następnego dnia rano mimo woli jedliśmy jak najdłużej. Zły, jak codziennie, włączył do śniadania soundtrack z Fallout 3 - TU. W grze tej trup ściele się gęsto, a "trafiony w głowę wróg żegna się z życiem w asyście rozbryzgującej się na wszystkie strony zawartości czaszki", natomiast w tle lata pogodna muzyczka rodem z lat 40. i 50. :D I w jej takt właśnie podrygiwaliśmy sobie, wciągając fantastyczne węgierskie salami oraz chleb z wściekle ostrą pastą paprykową. W końcu nadszedł jednak czas pożegnania. Objechaliśmy jeszcze trochę drugi brzeg półwyspu, powzdychaliśmy nad widokami, napaśliśmy oczy ostatnim spojrzeniem na jezioro... i odjechaliśmy do domu. Lecz na pewno nie było to nasze ostatnie spotkanie z tym krajem. Wart jest każdego powrotu.