29 listopada 2015

Na nowe


Najgorsze jest wczesnoranne wstawanie w weekendy. Ale gdy uświadamiasz sobie, że robisz to dla siebie, dla swojego rozwoju, przyjemności i tego niesamowitego otwierania się umysłu na nowe - przestajesz stękać i po prostu wychodzisz z domu. 

Od września stałam się uczniem :D W szkole policealnej pobieram naukę szlachetnej sztuki, jaką jest florystyka :) Jest to darmowa szkoła, oferuje sporo różnych kierunków i dużo ludzi chodzi tam tylko na przeczekanie, byle mieć ubezpieczenie i zniżki. (Tak! Mam LEGITYMACJĘ :D I uwaga - kupiłam na nią ostatnio ulgowy bilet do kina :D). Ale te osoby wykruszają się sukcesywnie (choć ciągle dochodzą nowe - co jest interesujące, zważywszy połowę semestru) i zostaje stabilny trzon, w naszej grupie składający się z kilkunastu niesamowitych kobiet. Przekrój wieku pełen - od dziewczynek tuż po szkole średniej, po zaawansowane wiekiem matki studentów. Podobnie niezwykły jest przekrój wykształcenia - od historyka sztuki, przez informatyka, fotografa, masażystkę, wschodoznawcę, edukatora artystycznego, aż po już bardziej kierunkowe, czyli kreatora terenów zielonych. Mamy też Ukrainkę, która dopiero co przybyła do Polski, a już pracowała w wytwórni zniczy, potem na produkcji zabawek. Jest niezwykła, mówi łamanym polsko-ukraińskim, ale zupełnie nie ma kompleksów, nie zniechęca się, gdy ktoś jej nie rozumie. Jakoś samoistnie wszystkie otoczyłyśmy ją opieką, zwłaszcza że ma fioła na punkcie roślin (w Kijowie zajmowała się różami) i operuje głównie łaciną, bo polskich nazw nie zna, więc my automatycznie uczymy się od niej. 

Gdy zapisywałam się do tej szkoły, miałam głowę pełną obaw, jakie panienki spotkam. Bałam się, że będą to jakieś głupiutkie smarkule i cała ta nauka będzie udręką wśród różowych plastików. Na szczęście najwyraźniej kwiaty przyciągają zupełnie inny typ ludzi. Chociaż pierwszy dzień trochę rozczarował. Najpierw okazało się, że jestem w innej grupie, niż byłam zapisana, co mnie już na wstępie zdenerwowało, potem jedna prowadząca miała chyba PMS, a na dodatek w przerwie jakaś dziewczyna zemdlała w toalecie, ratownicy z pogotowia reanimowali ją na korytarzu 40 minut, słyszałyśmy zza drzwi wszystkie odgłosy defibrylatora, komentarze o braku tętna, w końcu niby ją przewieźli do szpitala, ale po takim długim niedotlenieniu nie mam zbyt dobrych przeczuć co do tego, jak to się skończyło... Pomyślałam, że to jakieś fatum - gdy zaczynałam studia, już pierwszego dnia jeden z tych aż dziewięciu facetów, których mieliśmy na roku, tak się spieszył na zajęcia, że wziął i wpadł pod samochód :| I już nie wrócił... Nie wiem, co jest grane, ale mam nadzieję, że gdy będę chciała znów zacząć jakąś naukę, nikt nie dozna samozapłonu ani nie dostanie cegłą w głowę. 
Tutaj pierwszy dzień, poza tą jedną ofiarą, wykosił jeszcze kolejne, aczkolwiek już w nieco bardziej cywilizowany sposób. Czyli łaciną. Bynajmniej nie podwórkową. Gdy laski usłyszały, że na egzaminie państwowym wymagane są łacińskie nazwy roślin, część od razu skapitulowała i nie pojawiła się więcej. Podobnie jak dwóch panów, którzy - ku naszemu szczeremu zdumieniu - twierdzili, że florystyka ich ogromnie interesuje. Najwyraźniej nie była to długotrwała fascynacja (ewentualnie pomyliły im się pojęcia), skoro każdy dotrwał jedynie do pierwszej przerwy :D 

Ale żeby nie było tak pięknie - ja też się trochę zmartwiłam egzaminem. Oczywiście nie przez łacinę, którą uwielbiam, ale z powodu... rysunku :D Który zresztą dwa posty temu mogliście "podziwiać". Jak zapewne pamiętacie, zawsze szczyciłam się szaloną umiejętnością rysowania, ujawniającą się zwłaszcza wtedy, gdy jako kalambur musiałam naszkicować pistolet; ów w moim wykonaniu najbardziej przypominał szubienicę. I tak dorwał mnie chichot losu - ja, ostatnia osoba do malunków, muszę teraz płodzić swoje projekty na papierze. Egzamin polega na tym, że dostaje się zestaw roślin, zadanie, i trzeba najpierw stworzyć projekt w trzech rzutach, w skali (egzaminator ma prawo potem z linijką sprawdzić, czy wykonanie jest zgodne z wcześniej ustaloną skalą projektu!), wraz z legendą (po łacinie), spisem ilości użytych roślin i kosztorysem. Następnie można przystąpić do wykonania kompozycji, ale nie można użyć nic ponad to, co wykazało się w projekcie. To nie będzie łatwe... W tej chwili tworzymy jeszcze od dupy strony, czyli najpierw kompozycja, potem projekt i kosztorys. Inaczej się nie da, ponieważ większość dziewczyn nie zna jeszcze materiału roślinnego. Ale od kolejnego semestru pewnie zaczną nas przygotowywać inaczej. Wyczuwam niezłą zabawę :D Niby projekty mogą być schematyczne... Raz tak bardzo przyłożyłam się do schematu, że namalowana przeze mnie wiązanka nagrobna zbliżona była raczej do orzęsionego pantofelka :D 

Ogólnie mamy ubaw. Na teorii uczymy się łączyć kolory, faktury, poznajemy rośliny, techniki wykonywania kompozycji, teoretyczne założenia i nietypowe rozwiązania oraz trendy. Oglądamy przykłady i antyprzykłady z internetu, chwilami kulamy ze śmiechu, takie są paskudne :D A w przyszłym semestrze dojdzie język obcy :) 
Zajęcia praktyczne to jeden wielki rejwach, aczkolwiek z tego chaosu często wyłania się całkiem interesujący efekt. Najciekawsze, że mimo tego samego doboru roślin niemal każda kompozycja jest inna i zwykle fajna. Zresztą nawet gdy coś nie wyjdzie, przynajmniej wiemy, czego unikać. 
Mamy też wyjścia w teren - byłyśmy już na giełdzie kwiatowej, gdzie doznałyśmy trwałego oczopląsu - jej, jak tam jest cudownie! Tam jest WSZYSTKO! Poza kwiatami miliony ozdób, a ile sztucznych roślin! Są tak genialnie zrobione, że niektóre musiałam obmacać, a i tak nie byłam pewna, czy to nie żyje :D Nawet sztuczne choinki obmacywałam! 

I tak to się kręci. Z zajęć wychodzę tak naładowana kreatywnością, że po powrocie do domu już bym najchętniej wyrzeźbiła kolejną dekorację. Bo tak naprawdę konkluzja jest jedna - coś ładnego można stworzyć ze wszystkiego. To kwestia pomysłu, wykonania i gustu. Zaledwie ;)

Jedno jest tylko pewnym, hmmm, zaskoczeniem - nie zauważyłam wcześniej, że musimy wyrobić do czerwca 160 godzin praktyk :D Jeszcze nie wiem, jak się za to zabrać :D

24 listopada 2015

Więcej niż to

Na smutek zawsze pomagało mi obserwowanie, nawet mimowolne, świata. Świata, nie ludzi. Na starym blogu pisałam kiedyś, że tylko piękno przyrody mnie nigdy nie zawiodło, i to jest prawda. Ta powtarzalność pór roku, kolory, stałość, z jaką wokół rozgrywa się życie. Życie i śmierć.

Jesień. Ukochana. Czas przemijania, odchodzenia, wyciszenia. Taką ją widzę co roku, chociaż przecież za każdym razem jest inna. 

Dzisiejsze zdjęcia dedykuję M., który jest ze mną od początku istnienia bloga, który jak nikt docenia piękno, ale dla którego tegoroczna jesień niestety ukochana nie będzie. Mam jednak nadzieję, że w jakiś sposób pejzaże ukoją Jego ból w żałobie. 

Trzymaj się, jestem z Tobą.

Norah Jones "More than this".

 
 
 

16 listopada 2015

Summa-rycznie

Blog zrobił się mocno podróżniczy, ale spokojnie, nie zamierzam bawić się nieustannie w eksploratora. Chociaż właściwie... gdyby spojrzeć na to z innej perspektywy, to tak naprawdę odkrywać świat można nawet codziennie, i to na swoim podwórku. Ostatnio np. w Teatrze Wielkim odkryłam... cudowną knajpę "Tośka Cantine" - TU. Stało się to przy okazji kolejnej edycji Restaurant Week, wcześniej nie miałam pojęcia, że w ogóle takie miejsce istnieje. Szkoda, bo jest niezwykłe. W środku klimat arcyprzytulny, nieco operowy w wystroju (fotele z wyyyysokimi oparciami, w iście królewskim stylu, pełno podpisów aktorów, których można tam spotkać podczas przerw w próbach, i to nawet w strojach ze spektaklu), jazzująca muzyka w idealnie wyważonym tle, obsługa świetnie przygotowana i swoich gości dopieszczająca, a menu wprost doskonałe.
Przystawka:
Krem z gruszki i pietruszki z prażonymi płatkami migdałów.
Danie główne:
Pierś z kaczki gotowana w wywarze z kwiatu nasturcji z sosem na bazie wiśniówki i czerwonego wina podana z różyczkami ziemniaczanymi i chipsami z buraka.
Deser:
Beza z serkiem mascarpone, sosem malinowo-porzeczkowym i karmelem.
Z góry przepraszam za haniebną jakość tego komórkowego zdjęcia - zaręczam, że jest odwrotnie proporcjonalna do jakości zawartości talerza!
Och, jakie pyszne! Gdyby to było w dobrym guście, wylizałabym dziurę w talerzu. Jak nie cierpię bezy, tak ta stała się ulubionym deserem. Ten mus...!

Poza Tośką podczas festiwalu odwiedziłam znów moją kochaną Papierówkę. Jak zwykle zaskoczyła nietuzinkowymi połączeniami smaków. Szczególnie zdumiała mnie galaretka z kapusty i truflowe puree, a chipsy z buraka najchętniej kupiłabym sobie na cały rok!
Przystawka:
Pasztet z gęsiny z galaretką z modrej kapusty, musem jabłkowym, marynowaną rediską, chipsem z pyry i buraka.  
Danie główne:
Polędwiczka wieprzowa i boczek confit, bambrzok, żółty kalafior, wężymord, marchewka, truflowe puree.
Deser:
Dyniowy creme brulee z konfiturą z pomarańczy i likieru Cointreau.

A propos bambrzoka - we wrześniu (tak, wiem, mam zapłon) poszłam na kolejną cykliczną imprezę - targi Smaki Regionów. Po spotkaniu z ubóstwianym Panem Miodkiem zajrzałam na ulubione stoiska. Miło było czuć się tam już trochę jak u siebie, rozpoznawać ludzi, którzy od lat z pasją tworzą najwyższej jakości lokalne potrawy, no i przede wszystkim - zakosztować tych produktów. Zakupiłam piwo olsztyńskie (na chyba najweselszym stoisku - zrozumiałe), ser koryciński oraz specjały Wielkopolski: genialny bambrzok z sosem kurkowym i śledzie w oleju rydzowym. 
Wychodziłam stamtąd jak zawsze uszczęśliwiona, ale też posmutniała na myśl o tym, jakie świństwa oferują markety. Jeszcze trochę takich refleksji i czytania o obrzydliwych składnikach, i chyba wyprowadzę się na wieś, kupię kozę, krowę, założę kurnik i będę uprawiać własne warzywa z własnych nasion. 
Właściwie to by nie było takie straszne :) Chociaż miasta by mi bardzo brakowało. Tyle atrakcji... Koncerty, puby, Noc Naukowców... Już postanowiłam, że wiosną znów idę na letni tor saneczkowy. Super sprawa! Podczas ostatnich zjazdów przestałam nawet hamować na zakrętach, a jechałam tak wyszczerzona z radochy, że aż mi dziąsła zmarzły :D Widok też świetny, na całe Jezioro Maltańskie i centrum miasta. 

Co jeszcze? W Halloween miałam prawdziwie okropniastą imprezę. Z dzieciakami :D Siostra i szwagier mieli wychodne, a my przygotowaliśmy się do postraszenia ich, gdy wrócą. Wydrążyłam i wyciosałam dynie, zrobiłam dwa kapelusze wiedźmy, które były białe, więc namalowaliśmy na nich straszne pająki, pajęczyny i nietopyrze, jak u Sapkowskiego :D Poza tym jeszcze wycięłam opaskę z przekrwioną gałką oczną i maskę na twarz, na której siostrzeniec zadeklarował namalowanie czaszki kościotrupa. Byłam szalenie ciekawa, jak to zrobi, bo ja osobiście z moim wybitnym talentem nie miałam pojęcia, jak się za to zabrać. Okazało się, że - gdyby ktoś nie wiedział - człowiek na czole ma kości piszczelowe, takie jak daje się psu do ogryzania :D
Siostrzenicę zawinęłam jadowicie żółtym prześcieradłem, ponieważ tylko takie znalazłam, Młody wygrzebał topór, który robił za kosę, i tak Młoda została Kostuchą :) On szkieletem, ja wiedźmą. Po czym nagotowaliśmy ohydnie okrutnego naparu z magicznej pokrzywy, jadu żmij, oka jaszczurki, czarnego kociego włosa, rogu jednorożca, smarków trolla i szczypty złego humoru, a później nastraszyliśmy rodzinę i kontynuowaliśmy imprezkę, pląsając w takt makareny, kaczki dziwaczki i hitów lat dziewięćdziesiątych :D
Jeszcze coś? Przeczytałam "Wyspę na prerii" Cejrowskiego i "Okrutny biegun" Centkiewiczów. Obie książki stanowczo polecam, zaś aktualnie zachwycam się wywiadem-rzeką, a właściwie rozmową-rzeką pomiędzy profesorami - Bralczykiem, Miodkiem i Markowskim - oraz spisującym całość Jerzym Sosnowskim. "Wszystko zależy od przyimka" od samego początku wciąga, zwłaszcza gdy jest się jak ja zakochanym w polskim języku i jego czarujących niuansach. Z przyjemnością na razie mogę stwierdzić, że w obliczu profesorskich analiz nie jest z moją znajomością polskiego, zwłaszcza pisanego, bardzo źle. Posługuję się nim często intuicyjnie, co wg panów bynajmniej nie jest błędem. Język pisany, choć rządzi się swoimi prawami, ma przecież nadrzędne zadanie - przelewanie na papier słowa mówionego w taki sposób, by jak najłatwiej można było zorientować się w odpowiedniej interpretacji i artykulacji. Mam nadzieję, że w miarę mi się to udaje ;)

Rozpisałam się skandalicznie, bo też i wydarzyło się sporo. Zatem na koniec pozostaje tylko jedna zagadka - jak myślicie, co robię w większość weekendów? :)

8 listopada 2015

W Krasnoludzkiem

O poranku skąpany w słońcu Rynek oszołomił i pobudził do całej serii zdjęć. Uznałam, że nikt mi nie uwierzy w taki widok z okna i muszę mieć prawdziwy dowód, że naprawdę tam nocowałam. Oto on :D
Na śniadanie zeszliśmy niemal wprost do knajpki, a dogodziwszy sobie rozmaitymi wariacjami na temat jajecznicy, spakowaliśmy manatki i pojechaliśmy na dworzec, by je odstawić. Tam dopadło nas tak zwane zdziwko, ponieważ w przechowalni bagażu nie uświadczyliśmy ani jednego miejsca, ani nawet pół miejsca. Trochę mało ich zrobili, jak na tyle turystów... Na szczęście nieopodal znajdował się hostel, który chętnie przejmował takich jak my niedobitków. Stamtąd ruszyliśmy ku Sky Tower, niestety pani w informacji uświadomiła nas, że najwcześniej możemy wjechać na górę około godziny 18. Czyli chwilę przed pociągiem. Poirytowani nieco (w końcu to tylko wieża, i to nawet nie Eiffla), rozdzieliliśmy się, Strzelec pojechał ze znajomymi na turniej rycerski, a trzy baby podjęły drugi atak na Ogród Japoński. W drodze zostałam uleczona z kompleksu mało donośnego głosu - jakaś arcymiła pani, spoglądająca znad tabloidu, zwróciła mi uwagę, że za głośno rozmawiam z dziewczynami :D No tak, pewnie zakłóciłam jej przyswajanie pasjonujących treści :D Niemniej... takiej uwagi to ja chyba w życiu pod swoim adresem nie słyszałam :D 
... a po drugiej stronie jezdni wychodzą spod ziemi...
Wypisz wymaluj Berlin
Sky Tower
Gdy dotrałyśmy do Hali Stulecia, pergole po prostu nas obezwładniły. Cała gama kolorów! W samym Japońskim, który przecież słynie z klonów palmowych, również powoli nachodziła eksplozja barw. Myślę, że tydzień później byłoby jeszcze lepiej. Ale i tak zachwytom nie było końca. 
 
Obejrzałyśmy dzienny pokaz fontann w rytmach tradycyjnej muzyki japońskiej, a po obiedzie zajechałyśmy jeszcze pod Panoramę Racławicką. Niestety tu również proponowano nam późną godzinę, więc poszłyśmy na spacer wzdłuż Odry. Poplotkowałyśmy na bulwarach, przeszłyśmy Mostem Piaskowym i Mostem Tumskim, oblepionym kłódkami, i pod Kościołem Świętego Krzyża nabyłyśmy lody. Pani wydawała tak olbrzymie ilości, że musiałam ją prosić, aby mi trochę... odjęła :D Wiedziałam, że nie będę w stanie tego zjeść, a to była tylko jedna porcja! I nie dość, że treściwa, to jeszcze cudownie pyszna - nigdy wcześniej nie jadłam gruszkowych lodów. Obłęd!
Moje z niewiadomych przyczyn największe :D
Pod Katedrą spotkałyśmy Strzelca i trzeba było wracać, żeby jeszcze skoczyć na jakąś strawę dla ciała. Wylądowaliśmy znów na Więziennej, ale w knajpie nieopodal poprzedniej, na michach sałatek i grzankach ze szpinakiem, oliwką i prawdziwym serem feta. Po takiej uczcie z trudem dokulaliśmy się na pociąg. Krótkie podsumowanie weekendu wypadło więc bardzo pozytywnie - Wrocław jest świetnym miastem, pysznym i kolorowym, bardzo już europejskim i reprezentatywnym. I z Krasnalami :)
Na ul. Więziennej

Pod Panoramą Racławicką. Krasnal Kościuszko? :D