22 sierpnia 2013

Trzydniówka vol. 3

Wyjazd rozpoczął się zacnie. Tj. - piwem o 9 rano :D Co ciekawe, na pewnym odcinku drogi nawet kierowca to piwo trzymał, więc gdyby w międzyczasie radar zrobił nam fotę z wakacji, to nie wiem, jak byśmy się z tego wytłumaczyli. Ale on je naprawdę tylko przytrzymywał ;)
Niziny, wyżyny, góry, doliny, strumyki, pagórki, rzeki dalej - dojechaliśmy do celu. No, prawie. Najpierw zatrzymaliśmy się na środku zjazdu z autostrady, w dodatku za górką, i rozkminialiśmy strony świata, albowiem w związku z tym, że JayZ był tam tysiąc razy i za każdym błądził, oczywiście postanowiliśmy nie uruchamiać GPS ;)

Po piętnastu nawrotkach wreszcie udało się dotrzeć na miejsce, rozlokować w przestronnym hostelowym pokoju z wykuszem i stylowymi kanapami, oraz... najeść knedlików w typowo czeskiej jadłodajni. Praga otoczyła nas lepkim upałem i pozwoliła już pierwszego wieczoru się w sobie zakochać. Gorącą noc powitaliśmy z rozmachem, pijąc wino w cudownej knajpie z widokiem na Wełtawę, Most Karola i Hradczany, i podziwiając piękne fajerwerki strzelające w niebo nad którymś z licznych mostów. Ale no doprawdy, nie musieli się aż tak starać na nasz przyjazd, zrozumielibyśmy... ;) Emocjonalne i emocjonujące rozmowy nocą, doprawione alkoholem, skutkowały tym, że kładliśmy się spać bodajże o czwartej rano.

O dziewiątej obudziły nas promienie słońca, rozświetlające wakacyjnym blaskiem pokój i nasze maksymalnie odkryte ciała. Z głośników sączyły się dźwięki Avicii "I could be the one" - i przy tej piosence, w tej scenerii poczułam się obłędnie szczęśliwa. Podróże to najlepszy lek na całe zło! 

Wyszykowaliśmy się w mig i ruszyliśmy na podbój stolicy, a najpierw przede wszystkim na pobudzenie, czyli herbatę i kawę do Kavarna Slavia, jednej z najstarszych knajp w mieście. Stamtąd leniwym krokiem podjęliśmy zwiedzanie. Nie muszę chyba nikomu mówić, że Praga jest piękna, prawda? A jednak to powiem. Bo ona jest cholernie piękna :) Cudowne uliczki, onieśmielające kościoły, zabytki na każdym kroku, fantastyczne knajpki... Nawet nasza ambasada urzeka :) Wyjątkowo cudnym miejscem są Ogrody Wallensteina z pałacem, w którym mieści się aktualnie czeski senat. Pośród bijących zielenią żywopłotów dumnie przechadzają się pawie, z fontann tryska woda, a posągi z brązu nadają miejscu monumentalnego, patetycznego charakteru. Gdyby nie temperatura, która dochodziła do 38 stopni w cieniu, pewnie byśmy się tam zatrzymali na dłużej. I porobili pięćset zdjęć więcej ;) My jednak szliśmy dalej, i tak, słaniając się, dotarliśmy na Most Karola, na którym zrobić ładne zdjęcia się zwyczajnie nie dało. Mrowie ludzi! I wszyscy tak samo zabici upałem, dlatego uciekliśmy stamtąd prędko (jak na mój gust trochę nazbyt prędko, no ale ja jestem hardcorem w zwiedzaniu ;)) i postanowiliśmy po obiedzie się dopieścić - tzn. poszliśmy na przystań i wynajęliśmy rowerek wodny :) Na Wełtawie, nieopodal Mostu Karola, stworzono progi wodne, które wydzielają przestrzeń bezpieczną dla łódek i rowerków - prądu tam nie ma praktycznie wcale, fal też nie, jest bezpiecznie i cicho, a widoki - zapierają dech w piersiach. To był chyba najfantastyczniejszy moment naszej wyprawy. Ten spokój, słońce zachodzące za wzgórzami, łagodne kołysanie na leżakach (tak! zamiast plastikowych siedzeń mieliśmy wygodne leżaczki!) - to była wakacyjna perfekcja w najczystszej postaci. 

Kolejną gorącą noc przywitaliśmy... gorącymi kiełbaskami na Placu Wacława. Kto ma aktualnie zboczone myśli, niech się wstydzi ;P Bo my naprawdę w tych 30 stopniach Celsjusza jedliśmy gorące kiełbasy :D A potem oni się czołgali, ja tradycyjnie irytowałam zachwytami i kazałam sobie robić zdjęcia, po czym przeleźliśmy pół miasta w poszukiwaniu knajpy odpowiedniej dla naszych coraz uboższych funduszy i odwrotnie do nich proporcjonalnych preferencji estetycznych, co zakończyło się... padnięciem na wyro o północy ;) I dobrze, bo chwilę później nadeszła szalona burza z kosmiczną ulewą - chyba pierwszy raz w życiu cieszył mnie deszcz na wyjeździe :) Dzięki niemu następny dzień był upalny, ale już bardziej znośny, pochodziliśmy więc po cudnych Hradczanach i z prawdziwym żalem ruszyliśmy do Polski. Droga oczywiście z przygodami, gdyż pomimo odpalenia GPS znów nikt nie znał trasy, którą byliśmy prowadzeni, przez co trafiła się nam m.in. droga... bez przejazdu. A raczej droga opisana kategorycznym zakazem wjazdu, który karygodnie złamaliśmy i z duszą na ramieniu jechaliśmy dalej, wypatrując tylko momentu, gdy wszystko skończy się urwiskiem i szybką ewakuacją z bagna. Na szczęście był to tylko straszak i dalej czekały już jeno cudowne góry, wioski, w których psy dupami szczekają, całkowity brak stacji benzynowych, sprawiający, że pewną część trasy pokonywaliśmy na oparach paliwa, oraz oczywiście mandat ;)

Było pięknie!!!

 

13 sierpnia 2013

Trzydniówka vol. 2

Znów zaklepałam w Niebiosach piękną pogodę, wsiadłyśmy z w-i-a-r-ą do samochodu i pojechałyśmy. Przygoda otworzyła ku nam swe ramiona już w rodzinnym mieście mej towarzyszki, albowiem ta z przyzwyczajenia obrała kierunek Poznań zamiast Hel ;) Szybka korekta nawróciła nas na właściwe tory i mogłyśmy spokojnie zająć się rozpatrywaniem naszych emocjonalnych tragedii, które jednak szybko porzuciłyśmy jako zbyt mało konkurencyjne w stosunku do piękna mijanej przyrody. Dojeżdżałyśmy do celu w rytm lokalnego hitu pt. "Jurata" autorstwa grupy Junior (w tym momencie Czerwona robi dłuższą pauzę na wyrzucenie z siebie nadmiaru radości) oraz oczywiście w asyście okrzyków zachwytu. Ujęły nas zwłaszcza wietnamskie drzewka, to jest rachityczne drapaki rosnące na brzegu w idealnych odstępach. Może nie były to palmy, ale i tak wyglądały egzotycznie.

Poszukiwania kempingu rozpoczęłyśmy na luzaku, czyli stając na środku ulicy i rozkminiając, czy zakaz wjazdu nas dotyczy, czy nie. W tym momencie podjechał pan na rowerze, wsadził nam głowę do auta i poinformował, że zaraz nam kołpak odpadnie. Byłyśmy jednak tak skupione na swoich problemach, że spojrzałyśmy nań zmęczonym i dość obojętnym wzrokiem, po czym każda wróciła do własnych myśli, a pan westchnął, schylił się i wbił sam na chama ten kołpak, z pewnością komentując wydarzenie w duchu jednym słowem - "baby". Podziękowałyśmy grzecznie, wjechałyśmy na kemping i niemal natychmiast uwiodłyśmy pana z recepcji, po czym, chwilowo zaspokojone tym w sumie oczywistym objawem podziwu, poszłyśmy zwiedzać.

Wieczorem piłyśmy niczym damy - Campari i Cosmopolitany - przy coverach starych przebojów rockowych. Ten koncert nas oczyścił, przypomniał szalone młodzieńcze lata i uzmysłowił, że nadal, mimo doświadczeń, potrafimy się śmiać, jakby nikt nas nigdy nie skrzywdził. Totalne wyzwolenie. Wyszłyśmy dobrze po północy, z żalem odmawiając ludziom zapraszającym nas na wspólną posiadówę na plaży (w nocy było zimno jak cholera). 

Po nocy spędzonej w aucie (tak! to wcale nie jest takie trudne. Dużo pomaga bycie małym ;)) zjadłyśmy tradycyjne śniadanie biwakowe, czyli chleb z pasztetem. Ale za to na plaży! Następnie wsiadłyśmy do samochodu i pojechałyśmy gdzie nas oczy poniosą. Czyż może być coś lepszego niż wolność wyboru i wiatr we włosach? Zatrzymałyśmy się w Kuźnicy, gdzie z wielkim zdumieniem odkryłyśmy, że na plaży są tylko kitesurferzy i nikt więcej. Totalny relaks, szum leniwych fal, pisk rybitw, miliony muszelek, fantastyczne słońce i my. Po obiedzie dopadła nas refleksja, że skoro to półwysep, to może po drugiej stronie ulicy też coś jest. No i było. Morze :D Już nie od Zatoki Puckiej, z super plażą wypełnioną ludźmi. Ale co sobie wcześniej odpoczęłyśmy w ciszy, to nasze.

Wieczorem zaś czekał na nas Sopot i Kino Letnie na molo. Zatrzymałyśmy się na parkingu w środku miasta, gdzie do końca pozbyłyśmy się pruderii, wykonując czynności zwyczajowo zarezerwowane dla łazienki. Swoją drogą niby nadmorskie miasto, a jednak gdy stałam przy samochodzie w samym staniku i spodniach, facet w sportowym aucie dojechał do skrzyżowania i tak się zapatrzył, że zapomniał skręcić i z uśmiechem od ucha do ucha zatarasował środek drogi :D

Lato nigdzie nie smakuje mi tak jak w Sopocie. Zgiełk, turyści, tłumy i hałas, ale tam czuję, że żyję! No i  rozrywki wydają się mniej tandetne niż gdzie indziej, a miasto bardziej zadbane. Łaziłyśmy po molo do 1 w nocy, zawinięte w śpiwory jak jakieś penery ;), a potem myłyśmy się w wodzie mineralnej, sikałyśmy pod kościołem (bo tylko tam były krzaki) i spałyśmy tak twardo, że przypuszczam, iż gdybyśmy zostały na trzecią noc, to byśmy się czuły w aucie jak w domu. Następne pół dnia grzałyśmy leniwie ciała na molo, a po południu resztkami woli zmuszałyśmy się do wyjazdu, w czym zupełnie nie pomagali uliczni muzycy, grający cudowne hiszpańskie rytmy, które popychały raczej do gorącego romansu niż powrotu do domu.

Te trzy dni zresetowały nas, pozwoliły się wygadać, uspokoić, nachichrać na zapas przyszłych stu lat, i kolejny raz dowiodły, że stanowimy zgrany team, który poradzi sobie w każdej sytuacji, a przygoda to nasze drugie imię. Co było nam dane potwierdzić wkrótce raz jeszcze :)

 

"... bunkrów nie ma... Ale też jest zajebiście!" :)

1 sierpnia 2013

Trzydniówka vol. 1

Stanowczo powiedziałam Bogu, że już wystarczy tego znęcania się nade mną i ma mi chociaż zesłać przepiękną pogodę, musi i koniec, nie ma w ogóle dyskusji. Tak też się stało :) Polskie morze powitało mnie słońcem i ciepłem; rodzina - pełnymi ulgi minami, wyglądałam bowiem dużo lepiej niż wtedy, gdy wyjeżdżali. Już pierwszego wieczoru podrywały mnie sympatyczne i bardzo seksowne chłopaki - oczywiście w tej chwili nie może być mowy o żadnym romansie, więc tylko sobie miło pożartowaliśmy. Podbudowało to nieco moje ego, a w następne dni zrelaksowałam się całkowicie. Duży w tym udział miały dzieciaki, z którymi na plaży nie szło się nudzić - ramię w ramię kopaliśmy w piachu jak wściekłe teriery, na przykład modyfikując fosę do rozmiarów basenu - harówa jak orka w polu, normalnie zrobiły mi się po tym zakwasy! Oprócz tego spałam, czytałam, biegałam, gapiłam się w wodę, no i oczywiście spiekłam się na czerwono, i to tak, że aż mnie czoło bolało! Głupota ludzka nie zna granic, zwłaszcza gdy w zimnym wietrze ma się wrażenie, iż słońce straciło właściwości grzewcze i prócz światła zupełnie nic nie daje. Daje ;)


W ramach terapii kolorem zostałam też zawieziona do absolutnie pięknego miejsca. Ogrody Hortulus w Dobrzycy to kompleks obejmujący centrum ogrodnicze, szkółkę roślin ozdobnych, kawiarnię i przede wszystkim - 28 ogrodów tematycznych, które mają na celu zainspirowanie zwiedzających - pokazanie im, jak na niewielkiej powierzchni stworzyć ogród w stylu japońskim, francuskim, angielskim, a także niestandardowo, w formie zakątka poruszającego określone zmysły. Znajdziemy tam ogrody kolorystycznie spójne, np. purpury i ognia, ogrody zapachowe, ogrody wodne, ogrody ziołowe itd. Dużą atrakcją są, dopełniające roślinność, rozmaite rekwizyty typu stylowe ławeczki, rzeźby, hamaki, altanki, pergole, mostki czy malutkie chatki. Prawdziwa uczta dla oka, ucha (śpiew ptaków, szumiące trawy, nawet kumkające żaby!), węchu i duszy :)


Ogrody Hortulus ze względu na swój nieodparty urok i piękno cieszą się ogromną popularnością, dlatego najprzyjemniej zwiedza się je po południu, gdy ewakuują się wszystkie wycieczki. Jedyny minus wyboru późnej godziny jest taki, że trzeba się nieźle zwijać, by obejrzeć wszystko, zanim nas nie wygonią. Opuszczałam to miejsce z prawdziwym żalem i niedosytem, oraz mocnym postanowieniem, że wrócę tam niebawem, by nasycić się głębiej - zwłaszcza że podobno planowana jest rozbudowa o nowe obiekty. 

A po powrocie do Poznania... zaczęłam przygotowywać się do kolejnego trzydniowego wypadu :)