28 lutego 2014

Wolność na jeziorach


 Gdyby dało się uwiecznić i przekazać każdą piękną chwilę...

24 lutego 2014

Ahoj przygodo!

Dokąd w Polsce jest sens jechać w lutym?

No przecież nie na Mazury!

... nie? :D

Plecak i buty trekkingowe, papier toaletowy i tradycja, czyli chleb z pasztetem - tak zaczyna się przygoda. Tym razem jednak - z pewnym urozmaiceniem, czyli... odnajdywaniem skarbów!
Zabawa nazywa się geocaching i polega na ogólnoświatowym szukaniu "skarbu", którym może być zarówno fiolka po filmie fotograficznym, wypełniona wyłącznie listą do wpisania się, jak i śniadaniówka z naprawdę małymi skarbami typu plastry, korale, monety i inne rzeczy, jakie aktualny znalazca ma ochotę zostawić kolejnym poszukiwaczom. Skarby poukrywane są w miejscach atrakcyjnych geograficznie, historycznie, przyrodniczo, ważne jednak jest, by nie ingerowały w środowisko. Lokalizuje się je na podstawie zostawionych informacji, współrzędnych GPS i zdjęć.
Fantastyczny pomysł! Nie dość, że urozmaica wycieczkę elementem tajemnicy i dawką emocji, to jeszcze przyciąga w niebanalne i nieschematyczne, a godne poznania punkty na trasie. 

Na tej wyprawie pierwszy z nich został wybrany dość niespodziewanie, kiedy ze Strzelcem zasnęliśmy w samochodzie, a Lessy i Górołazka postanowiły w tym czasie odbić w bok, przez co obudziliśmy się... na grunwaldzkim polu :D Co mnie właściwie zupełnie nie zdziwiło, w końcu cały ten wyjazd był jednym wielkim spontanem :D 
Po dotarciu do Olsztyna oczywiście uraczyliśmy się rybkami - gorąco polecam sandacza w sosie borowikowym z ziemniakami zapiekanymi po staropolsku, pyyyycha :) Oprócz tego posmakowaliśmy świeże piwo mazurskie w Kortowie, tj. imponującym miasteczku uniwersyteckim, gdzie, jak wieść niesie, nie ma wstępu nawet policja, oglądaliśmy przy grzańcu skoki olimpijskie, szwendaliśmy się po pięknej starówce i podziwialiśmy zachód słońca, kąpiącego się w głębinach jeziora. Na kwaterze zaś graliśmy w bardzo nietrzeźwą jengę i jeszcze bardziej nietrzeźwego chińczyka przy całkowicie nietrzeźwej Soplicy orzechowej :D Która po słowiańsku, czyli w czystej postaci, towarzyszyła nam potem codziennie już od poranka :D
Trzeciego dnia Strzelec musiał wracać, a trzy baby ruszyły odważnie ku przygodzie, podziwiając jeziora, przemykając pośród lasów i z zapałem tropiąc dalsze skarby. Prawdziwym okazał się Reszel. Cudowne miasteczko z pięknym kościołem i jeszcze piękniejszym zamkiem biskupów warmińskich, który to zamek zaczarował nas kompletnie widokiem z wieży, lochami i galerią obrazów Edwarda Dwurnika.

Kolejna na trasie była św. Lipka z fantastyczną barokową bazyliką, przy której znalazłyśmy kesza (skarb) oraz zjadłyśmy śniadanie w plenerze :) Cóż, wyjazd z Lessy zobowiązuje, romantyczny piknik musi być, nawet w lutym i pod kościołem - a jest to i tak duży postęp, bo np. w Sopocie pod kościołem to my głównie siusiałyśmy ;P Zajechałyśmy jeszcze do Wilczego Szańca, czyli kwatery Hitlera, połaziłyśmy po niepokojąco głuchych bunkrach i do Giżycka dotarłyśmy w sam raz na kolację, na którą złożył się żurek, pieczone ziemniaczki i talerz ryb mazurskich: okonia, szczupaka, lina i sielawy. Na bogato, niech znają gest! ;P Kolejny dzień przywitałyśmy z Lessy standardowym strzałem wódeczki, a Górołazka uwiozła nas do twierdzy Boyen, zbudowanej w czasach zaboru pruskiego. Jej ponurego piękna dopełniała chmurna pogoda i całkowite wyludnienie - chociaż to ostatnie o tej porze roku jest na Mazurach absolutną normą. Nawet knajpy pozamykane i trzeba się trochę naszukać żarcia ;)

W takiej samej aurze ujrzałyśmy Mikołajki. Bardzo zadbane miasteczko z wielkim Hotelem Gołębiewskim, do którego dziewczyny poszły polansować się na basenie, a ja poczekałam na nie przy herbatce z malinami we wspaniałym, pełnym roślin patio (trochę się przeziębiłam i wolałam nie ryzykować rozbieraniem się i taplaniem). Śniardwy niestety nie były dla nas łaskawe - zasnute mgłą, wyniosłe i lodowate - czego nie można powiedzieć o Ruciane-Nida, gdzie przy rozkosznie rozgrzanym kominku zjadłam chyba najlepszą na świecie zupę rybną i pizzę z kawiorem, po czym samodzielnie znalazłam swojego pierwszego kesza :D Wisiał sobie na drzewie przy wielkim krzyżu - mówię Wam, to jest radość :D Pęd szukania skarbu zawiódł nas jeszcze na romantyczny, zapomniany w głębokim lesie stary cmentarz niemiecki. Klimatyczny, trochę złowieszczy, zarośnięty mchem i spowity ciszą. Niezwykły.

Z Mikołajek wyjeżdżałyśmy zakatarzone, ale pełne zachwytu i radości, którą to radość przysparzało nam, prócz pięknych widoków, również np. sikanie po krzakach i robienie sobie podczas tej jakże głębokiej i ważnej czynności zdjęć - wyzbyłyśmy się wstydu na tyle, że bez problemu sikałyśmy nawet w centrum plaży, na placu zabaw czy przy samej szosie :D Ale co tu się krępować, gdy miasta wymarłe ;) Zresztą czynności fizjologiczne były istotnym elementem całej podróży, każdy wiedział, kiedy kto co robił i jakiej konsystencji ;P
Rozmowom i śmiechom nie było końca, chociaż trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie, o czym właściwie rozmawialiśmy. Być może dlatego, że większość czasu łaziłam wstawiona :D Wspólnymi siłami zarwaliśmy jedno łóżko, drugie tylko trochę, a na końcu ja urwałam kinkiet z zasłoną. Wszystko jednak dało się naprawić! A zwieńczenie dzieła nastąpiło w pobliżu Wejsun, dokąd pojechałyśmy szukać skarbu, i go znalazłyśmy, a co! Tyle tylko, że...
CDN. :)

16 lutego 2014

To były piękne Walentynki. Strzelec zarządził singlową imprezę u siebie, przyszła Bosska, JayZ, E i Mały, i złoiliśmy się w trzy dupy. Nie jestem w stanie opowiedzieć, z czego śmialiśmy się tak bardzo, że do dziś mam zakwasy, ponieważ nie do końca wszystko, hm, kojarzę...  aaaale zapamiętałam przynajmniej uczucie kompletnego, absolutnego i radosnego szczęścia oraz miłości do towarzyszy :) A wszak o to w Walentynkach chodzi, no nie? :D

Doskonale natomiast wiem, co piliśmy - shoty z Soplicy orzech laskowy, zmieszanej z mlekiem. CUDO! Jak nienawidzę wódek i nawet ze smakowych bezboleśnie jestem w stanie przełykać tylko Lubelską grejpfrutową, tak w tym zakochałam się na amen. Normalnie Kinder Bueno w płynie! I działa na tyle, żeby mieć dzikie rumieńce i głupawy banan na gębie oraz zarzekać się, że nie mam zgonu i na pewno będę wszystko pamiętać następnego dnia, gdyż wcale nie jestem pijana i absolutnie wszystko, o czym mówimy, będę w stanie powtórzyć, i tylko coś się stało z moimi oczami, bo nie mogę ich otworzyć do końca, ale to wcale nie oznacza, że mam zgon :D

Co jednak wprawia mnie dziś w szampański nastrój, to fakt, iż powyższe działanie zamierzam w tym tygodniu wypróbowywać do oporu. 
Do napisania za tydzień, albowiem aktualnie MAM FERIE!!! :D

11 lutego 2014

Autoskalpel

Przeżywam właśnie pierwszą miłość. A wszystko za sprawą Ken.G! Która gdzieś w rozmowach użyła zwrotu pt. niedorozwój piersi. Sprawdziłam sobie w necie, jak to wygląda i czy moje się kwalifikują, i czy się to jakoś leczy ;), ale to, co znalazłam, sprawiło, że wywiało mi z głowy wszelkie ciągoty do posiadania większych cycków. 

Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że naprawdę jestem płaska. Nie tak płaska, jak jęczy każda baba, która by chciała mieć większe, tylko NAPRAWDĘ PŁASKA. Decha. Push-upem można wprawdzie sporo załatwić, ale jeśli ktoś widział mnie bez stanika pod koszulką, ten wie. Miałam z tego powodu kompleksy, lecz ponieważ żaden facet nigdy nie ośmielił się powiedzieć mi na ten temat niczego nieprzyjemnego, nie zaprzątałam sobie tym jakoś szczególnie głowy, chociaż bywało mi przykro, zwłaszcza latem, gdy biuściaste laski panoszyły się po plaży, a ja między nimi jak nastolatka u progu okresu dojrzewania.
Tymczasem teraz... zobaczyłam dziewczyny zdeformowane, z pomarszczoną zwisającą skórą albo takie, które nie mają tam kompletnie, całkowicie nic, żadnej tkanki tłuszczowej, tylko sutki jak u dziecka. Plus oczywiście kobiety po mastektomii. Poczytałam na forum, jak bardzo są wszystkie zrozpaczone, jak je zabija ten problem, jak uniemożliwia tworzenie trwałych związków, jak utrudnia życie.

To było jak terapia szokowa. Poleciałam do lustra i prawie się przed nim poryczałam, z czułością dotykając swoich piersi, chwytając je w dłoń i utwierdzając w przekonaniu, że są piękne, bo SĄ. Nigdy w życiu nie uważałam ich za ładne, raczej po prostu do nich przywykłam i traktowałam je jak rękę lub nogę. Teraz przeżywam pierwszą miłość do mojego biustu i jest to tak dziwne doświadczenie, że aż nie umiem tego opisać! Naprawdę, jakby mi się coś zmieniło w mózgu! :D

A jednocześnie tak strasznie żal mi tych dziewczyn, że najchętniej uzbierałabym dla nich siano i opłaciła operacje. To już nie fanaberia - dla niektórych kobiet to jest ratunek zdrowia i normalnego życia. Ja mam wprawdzie nieco ambiwalentne odczucia co do plastyki piersi, ze względu na schizę na punkcie zdrowia, poza tym nie wyobrażam sobie, żeby ktoś coś trwale zmieniał w moim wyglądzie, ale z drugiej strony na miejscu takich kobiet nie mam pojęcia, jak np. miałabym się rozebrać przed mężczyzną. Albo nawet przed samą sobą. To byłby tak niesamowity stres, że wolałabym pewnie w ogóle do niego nie dopuścić - a przecież akceptacja siebie to też patrzenie na siebie z miłością. I chociaż nie popieram tak trwałej ingerencji w organizm dla samych wrażeń estetycznych, to uważam, że są sytuacje, kiedy jest ona najzupełniej uzasadniona i kiedy wcale nie trzeba pogodzić się ze swoją dolą, a pierdolenie o tym, iż należy się pokochać bez względu na wszystko, w tym momencie można wsadzić między bajki. Po coś w końcu mamy to ciało - i choćbyśmy się nie wiem jak zapierali, że wygląd się nie liczy, każdy normalny człowiek powinien sobie uświadomić, iż psyche musi współgrać z soma. A to, że dla niektórych to drugie jest ważniejsze niż dla innych, nie jest niczym niewłaściwym, dopóki proporcje są wyważone. Niestety w przypadku tych kobiet szczerze wątpię, aby były - dlatego należy im się pomoc. 

Z drugiej zaś strony warto czasem spojrzeć na siebie z innej perspektywy - z perspektywy kogoś, kto marzyłby o tym, by być na naszym miejscu. To zmienia hierarchię wartości, właśnie przez choćby - być może okrutne, ale niekiedy jedyne skuteczne - porównanie się do kogoś, kto ma gorzej.

5 lutego 2014

Pogadalim

Życie to pasmo niespodzianek.
Po milionach lat świetlnych weszłam na gadu gadu. Z pewnym zdziwieniem ujrzałam, iż w styczniu napisały do mnie dwie osoby z obcych numerów. Jedna najwyraźniej mnie znająca, gdyż zwracała się do mnie po imieniu i pytała, czy ją pamiętam (nie mam pojęcia, kto zacz, ale nieważne :D). Druga zaś przysłała tylko uśmiech.

Zatem po miesiącu ;) sprawdziłam sobie najpierw dane osobowe tejże drugiej persony. Okazała się płci męskiej, w wieku 27 lat, nick Tygrysek, pochodzenie - miasto narodzin Lessy oraz JayZ. Stwierdziłam, że pewnie wiek jest ściemniony, Tygrysek natychmiast skojarzył mi się z naszym nabijaniem się na Rodos z JayZ, że nie jest już kicią, tylko gepardem, więc stwierdziłam, iż niechybnie to on właśnie do mnie zagadał :D No to odpisałam radośnie, że chyba już nie Tygrysek, jeno lampart - bo mi się jeszcze zwierzaki pomyliły :D Odparł, że nie, zdecydowanie Tygrysek. To się zaczęłam śmiać, on też, stwierdziłam, że nie ma to jak inteligentna rozmowa, a on, że prawdę mówiąc nie ma pojęcia, z kim właściwie rozmawia :D Nietrudno się domyślić, że to jednak nie był JayZ, lecz jakiś obcy koleś, z którym całkiem dobrze mi się gadało... niestety do momentu poruszenia tematu pracy. Kiedy napisał, że jest jakimś instalatorem czegoś tam i ma własną firmę, ja dumnie odrzekłam, że jestem od marketingu. 
I chuj! Zamiast słów uznania przeczytałam, że to, cytuję, LIPNA ROBOTA! I  każdy może ją wykonywać bez kwalifikacji, bo to w sumie nie praca, tylko zajęcie dorywcze! I że właściwie w pracy liczy się tylko kasa, a jak ktoś nie ma kasy, to - wiadomo!

^$%$%#@#$! Gościu miał naprawdę DUŻE szczęście, że nie trafił w mój PMS. NAPRAWDĘ. Niemniej nie muszę chyba wspominać, jak bardzo mnie wkurwił. Tydzień temu dostałby pewnie z wiązanki, teraz tylko kulturalnie oświadczyłam, iż chyba jest w lekkim błędzie. Nosz kurna, nieważne, czy praca lipna czy nie, ale moja i tylko ja mogę mówić, jaka ona jest! Po jakiejś godzinie przerzucania się argumentami zwyczajnie mi się jednak znudziło, a jemu wydawało się, że poległam i temat wyczerpaliśmy, więc w swej łaskawości POZWOLIŁ mi pytać dalej o inne rzeczy:D Na co ja odpaliłam, że chyba nie mam ochoty :D 

Noooooooo i się zaczęło. Jaka to ja sfochowana, jaka to obrażalska, że nie dziwi się, iż jestem ciągle sama (przypominam, że facet poznał mnie godzinę wcześniej) - co oczywiście skwitowałam beztrosko, że skoro on dla wszystkich równie miły, to nie musi się martwić, na pewno znajdzie miłość swojego życia :D Byłam szczerze gotowa spuścić go na drzewo, ale gdy tylko milkłam, on dalej nie odpuszczał, aż w końcu znienacka napisał, żebym już przestała, tylko znalazła pół dnia (!) na spotkanie na mieście, chyba że jestem tak wredna, iż ze mną nie ujedzie :D Ja na to z miłym uśmiechem, że jeśli nie rozumie, na czym polega instynkt samozachowawczy, tj. iż swoje zdanie wyraża się w sposób nietoksyczny dla otoczenia i nie dyskredytując czyjegoś dorobku, zwłaszcza na początku znajomości, to owszem, z całą pewnością ze mną nie ujedzie, ponieważ JA nie będę tego chciała :) 

BAD, BAD IDEA! Zaiste złym pomysłem jest próbować kogoś kopnąć w zad w sposób zbyt ładny i inteligentny ;P Miałam wrażenie, że im bardziej go olewam, nabijam się i upieram przy swoim - tym bardziej kusząca się dla niego staję. No nie mogłam się go pozbyć! A z drugiej strony przecież nie odeszłabym po cichu, to nie w moim stylu, moje musi być na wierzchu :D Odczepił się dopiero wtedy, gdy napisałam, iż niestety teraz muszę, o zgrozo, pozarabiać te śmieszne grosze w mojej tragicznie lipnej pracy ;) Wtedy obrażony odparł, że jakby mi przeszło, to wiem, gdzie go szukać, ponieważ on pierwszy nie napisze :D

I co Wy na to? Bo mnie na to wszystko zgoła przytkało :D
Loooosie! Ludzie są fascynujący :D