No przecież nie na Mazury!
... nie? :D
Plecak i buty trekkingowe, papier toaletowy i tradycja, czyli chleb z pasztetem - tak zaczyna się przygoda. Tym razem jednak - z pewnym urozmaiceniem, czyli... odnajdywaniem skarbów!
Zabawa nazywa się geocaching i polega na ogólnoświatowym szukaniu "skarbu", którym może być zarówno fiolka po filmie fotograficznym, wypełniona wyłącznie listą do wpisania się, jak i śniadaniówka z naprawdę małymi skarbami typu plastry, korale, monety i inne rzeczy, jakie aktualny znalazca ma ochotę zostawić kolejnym poszukiwaczom. Skarby poukrywane są w miejscach atrakcyjnych geograficznie, historycznie, przyrodniczo, ważne jednak jest, by nie ingerowały w środowisko. Lokalizuje się je na podstawie zostawionych informacji, współrzędnych GPS i zdjęć.
Fantastyczny pomysł! Nie dość, że urozmaica wycieczkę elementem tajemnicy i dawką emocji, to jeszcze przyciąga w niebanalne i nieschematyczne, a godne poznania punkty na trasie.
Fantastyczny pomysł! Nie dość, że urozmaica wycieczkę elementem tajemnicy i dawką emocji, to jeszcze przyciąga w niebanalne i nieschematyczne, a godne poznania punkty na trasie.
Na tej wyprawie pierwszy z nich został wybrany dość niespodziewanie, kiedy ze Strzelcem zasnęliśmy w samochodzie, a Lessy i Górołazka postanowiły w tym czasie odbić w bok, przez co obudziliśmy się... na grunwaldzkim polu :D Co mnie właściwie zupełnie nie zdziwiło, w końcu cały ten wyjazd był jednym wielkim spontanem :D
Po dotarciu do Olsztyna oczywiście uraczyliśmy się rybkami - gorąco polecam sandacza w sosie borowikowym z ziemniakami zapiekanymi po staropolsku, pyyyycha :) Oprócz tego posmakowaliśmy świeże piwo mazurskie w Kortowie, tj. imponującym miasteczku uniwersyteckim, gdzie, jak wieść niesie, nie ma wstępu nawet policja, oglądaliśmy przy grzańcu skoki olimpijskie, szwendaliśmy się po pięknej starówce i podziwialiśmy zachód słońca, kąpiącego się w głębinach jeziora. Na kwaterze zaś graliśmy w bardzo nietrzeźwą jengę i jeszcze bardziej nietrzeźwego chińczyka przy całkowicie nietrzeźwej Soplicy orzechowej :D Która po słowiańsku, czyli w czystej postaci, towarzyszyła nam potem codziennie już od poranka :D
Trzeciego dnia Strzelec musiał wracać, a trzy baby ruszyły odważnie ku przygodzie, podziwiając jeziora, przemykając pośród lasów i z zapałem tropiąc dalsze skarby. Prawdziwym okazał się Reszel. Cudowne miasteczko z pięknym kościołem i jeszcze piękniejszym zamkiem biskupów warmińskich, który to zamek zaczarował nas kompletnie widokiem z wieży, lochami i galerią obrazów Edwarda Dwurnika.
Kolejna na trasie była św. Lipka z fantastyczną barokową bazyliką, przy której znalazłyśmy kesza (skarb) oraz zjadłyśmy śniadanie w plenerze :) Cóż, wyjazd z Lessy zobowiązuje, romantyczny piknik musi być, nawet w lutym i pod kościołem - a jest to i tak duży postęp, bo np. w Sopocie pod kościołem to my głównie siusiałyśmy ;P Zajechałyśmy jeszcze do Wilczego Szańca, czyli kwatery Hitlera, połaziłyśmy po niepokojąco głuchych bunkrach i do Giżycka dotarłyśmy w sam raz na kolację, na którą złożył się żurek, pieczone ziemniaczki i talerz ryb mazurskich: okonia, szczupaka, lina i sielawy. Na bogato, niech znają gest! ;P Kolejny dzień przywitałyśmy z Lessy standardowym strzałem wódeczki, a Górołazka uwiozła nas do twierdzy Boyen, zbudowanej w czasach zaboru pruskiego. Jej ponurego piękna dopełniała chmurna pogoda i całkowite wyludnienie - chociaż to ostatnie o tej porze roku jest na Mazurach absolutną normą. Nawet knajpy pozamykane i trzeba się trochę naszukać żarcia ;)
W takiej samej aurze ujrzałyśmy Mikołajki. Bardzo zadbane miasteczko z wielkim Hotelem Gołębiewskim, do którego dziewczyny poszły polansować się na basenie, a ja poczekałam na nie przy herbatce z malinami we wspaniałym, pełnym roślin patio (trochę się przeziębiłam i wolałam nie ryzykować rozbieraniem się i taplaniem). Śniardwy niestety nie były dla nas łaskawe - zasnute mgłą, wyniosłe i lodowate - czego nie można powiedzieć o Ruciane-Nida, gdzie przy rozkosznie rozgrzanym kominku zjadłam chyba najlepszą na świecie zupę rybną i pizzę z kawiorem, po czym samodzielnie znalazłam swojego pierwszego kesza :D Wisiał sobie na drzewie przy wielkim krzyżu - mówię Wam, to jest radość :D Pęd szukania skarbu zawiódł nas jeszcze na romantyczny, zapomniany w głębokim lesie stary cmentarz niemiecki. Klimatyczny, trochę złowieszczy, zarośnięty mchem i spowity ciszą. Niezwykły.
Z Mikołajek wyjeżdżałyśmy zakatarzone, ale pełne zachwytu i radości, którą to radość przysparzało nam, prócz pięknych widoków, również np. sikanie po krzakach i robienie sobie podczas tej jakże głębokiej i ważnej czynności zdjęć - wyzbyłyśmy się wstydu na tyle, że bez problemu sikałyśmy nawet w centrum plaży, na placu zabaw czy przy samej szosie :D Ale co tu się krępować, gdy miasta wymarłe ;) Zresztą czynności fizjologiczne były istotnym elementem całej podróży, każdy wiedział, kiedy kto co robił i jakiej konsystencji ;P
Rozmowom i śmiechom nie było końca, chociaż trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie, o czym właściwie rozmawialiśmy. Być może dlatego, że większość czasu łaziłam wstawiona :D Wspólnymi siłami zarwaliśmy jedno łóżko, drugie tylko trochę, a na końcu ja urwałam kinkiet z zasłoną. Wszystko jednak dało się naprawić! A zwieńczenie dzieła nastąpiło w pobliżu Wejsun, dokąd pojechałyśmy szukać skarbu, i go znalazłyśmy, a co! Tyle tylko, że...
CDN. :)
pięknie to ujełaś :) kocham podróże z Tobą!
OdpowiedzUsuńA przeczytałaś w ogóle? ;D Długie mi wyszło... Ale jakie mogłoby być, wszak tyle wrażeń... Ja Z Tobą też, nasze podróże są najlepsze na świecie :)
UsuńJa chcę z Tobą jechać kiedyś!!!!!!!!!!!! :D:D:D I weź tak nie rób, że zostawiasz mnie bez ciągu dalszego w takim momencie. Pisz! :)
OdpowiedzUsuńZaprawdę jest na co czekać, że tak powiem ;D Pojeździmy. U mnie lub u Ciebie ;)
UsuńOjej... jak wspaniale;D Chętnie bym przeżyła taką przygodę;)
OdpowiedzUsuńZacna była, oj tak. A to jeszcze nie koniec opowieści ;D Muszę tylko zdobyć zdjęcia dla zobrazowania ;D
UsuńNo kapitalny, powiem szczerze! Górołazka nas zaraziła i połknęłyśmy bakcyla, zwłaszcza że kesze są wszędzie, w samym Poznaniu jest ich kilkadziesiąt :D To będzie jak odkrywanie miasta na nowo :) Czuję się, jakbym była harcerką z książek Nienackiego i razem z Panem Samochodzikiem naprawdę szukała skarbów :D
OdpowiedzUsuńna opencach jest jeszcze więcej :) zaczełyśmy ambitnie od ogólnoświatowego :P
OdpowiedzUsuńśw Lipka i reszta łącznie z hitlerem to moje rejony wakacyjne;) kocham Gizycko i plaże i ta wielką stodołe z piwskiem jeśli jeszcze stoi;) super wypad;) super ludzie na wypad;)
OdpowiedzUsuńA ja właśnie tam nigdy wcześniej nie byłam... Chciałabym pojechać latem i porównać, chociaż wydaje mi się, że zimą ma nawet więcej uroku, przez tę cudowną ciszę... Super, zdecydowanie super wyjazd, nawet mimo choróbska :)
UsuńTy to masz przefajne życie! :))) Mikołajki kocham, a Św. Lipkę pamiętam jako koniec świata (żeby nie rzec "kozią d.pę") z gigantyczną świątynią i kilkoma domami, a wokół nic. Z tym, że byłam tam 12 lat temu ;)))
OdpowiedzUsuń"sandacz w sosie borowikowym z ziemniakami zapiekanymi po staropolsku...." - wiesz, jak się znęcać nad ludźmi. Zwłaszcza tymi, którzy uwielbiają ryby! Podła Ty!
Do tej pory chyba się niewiele zmieniło ;) Ale nie dam głowy, ja tylko jadłam tam śniadanie i obejrzałam bazylikę ;)
UsuńWiem :D Dla Ciebie też morze i jeziora oznaczają ryby? Mogłabym się nimi żywić na okrągło :)
Taka wyprawa, a tylko jedno zdjęcie? :p Toż to wstyd :p
OdpowiedzUsuńJuż się poprawiłam :)
UsuńBo jest najlepszy :) Dla nas tym bardziej, że pierwszy!
OdpowiedzUsuń