29 czerwca 2014

Klasyka ze smakiem

W zeszły czwartek w lokalnych wiadomościach telewizyjnych mignęła mi informacja o koncercie muzyki klasycznej. Pokazano urywek z tego koncertu, gdzie pianista grał coś swingowego, a ja poczułam nagły dziki impuls. Po prostu wiedziałam, że muszę tam być! Szybko sprawdziłam w internecie dostępność biletów, okazało się, że to kameralny koncert w niedużej auli Szkoły Muzycznej, na który najlepsze bilety kosztują 43 zł, a nienumerowane wejściówki - 13 zł. Oczywiście nie byłabym Poznanianką, gdybym nie postanowiła oszczędzić ;), zatem razem z E. i Bosską zakupiłyśmy wejściówki, mając na uwadze, iż mogą one oznaczać koncert na stojąco.

Następnego dnia zajechałyśmy pod szkołę, weszłyśmy na aulę i grzecznie stanęłyśmy pod drzwiami, czekając, aż ludzie zajmą miejsca, gdyż okazało się, iż wszystkie siedzące były numerowane. Tymczasem jakieś dwie minuty przed początkiem, gdy orkiestra stroiła instrumenty, podeszła do nas organizatorka i zaprosiła do... wybrania sobie wolnych krzesełek! A było ich całkiem sporo, dlatego usiadłyśmy w najlepszym miejscu sali, w samym środeczku, z perfekcyjną akustyką :D Nie mogłyśmy uwierzyć swemu szczęściu. Zwłaszcza gdy zabrzmiały pierwsze takty muzyki do West Side Story. Było to bowiem wydarzenie dość złożone. Nazywało się American Musical Kaleidoscope & Swinging Chopin, a wykonawcami byli Sinfonietta Polonia, Utah Valley Youth Symphony Orchestra oraz Filip Wojciechowski Trio. Ponieważ żadna z nas chyba nigdy nie uczestniczyła w tego typu imprezie, jakość dźwięku, jego moc, piękno, czystość i wykonanie doprowadziły nas autentycznie do łez. Zawsze lubiłam klasykę, jednak na żywo wywołała emocje nie do opisania - zwłaszcza że nie był to sztywny koncert, tylko taki bardziej na luzie, radosny, z pełnymi energii muzykami. Siedziałyśmy jak zahipnotyzowane, gdy grano melodie ze Star Trek, Supermana, motyw Missisipi, czyli Huck Finn itd., uśmiechałyśmy się szczerze, gdy na maszynie do pisania wygrywano rytm, śmiałyśmy, gdy dyrygent Cheung Chao próbował mówić po polsku i przy każdym utworze tak skakał, że prawie się przewrócił, a przy swingującym Chopinie niemal zaczęłyśmy tańczyć na krzesełkach. Ale przede wszystkim - po prostu chłonęłyśmy! Chwilami czułam w sobie takie skupienie, że cały świat przestawał istnieć, liczyła się tylko melodia, nuty, ruchy muzyków. Tylko scena, zmysł słuchu i ja. Całe 2,5 godziny. Piękne przeżycie.

Po uczcie dla duszy postanowiłyśmy nakarmić również ciało i poszłyśmy na burgera, aczkolwiek gdzie indziej niż pisałam ostatnio, bo do lokalu o wdzięcznej nazwie Święta Krowa :) Pycha! I przyjemny wystrój w środku, i nawet w pojedynkę człowiek się nie zanudzi, bo na stole leży do poczytania cudownie kolorowy magazyn kulturalno-kulinarny Kukbuk, w którym znalazłam kolejną pozycję do zaliczenia na poznańskiej kulinarnej mapie - czyli Yeżyce Kuchnia - TU. Obowiązkowa dla fanów książek Małgorzaty Musierowicz!
Na pożegnanie tego niezwykłego dnia zaszłyśmy do drugiej Werandy (bo są trzy) na herbatę zieloną z pomarańczami i konfiturą pomarańczową oraz miętą. Cudo! Skąd ludzie biorą pomysły na takie połączenia?

Gdy już jesteśmy przy kulinariach, to byłam znów na moich ukochanych lodach. Tym razem serwowali m.in. sorbet wiśniowy, który wyglądał tak jak niżej, a smakował... och :)
Przy okazji zaliczyliśmy też Malta Festival, na którym akurat grano muzykę... klasyczną :D I najlepsze, że jednym z muzyków był kontrabasista z Sinfonietta Polonia, którą podziwiałam dwa dni wcześniej :D Notabene zachwyciła mnie oprawa festiwalu. Na Placu Wolności stworzono sceny dla wykonawców, kawiarnię, wypożyczalnię badmintona, hula-hop czy gier planszowych, a przede wszystkim - ustawiono mnóstwo hamaków, wygodnych miękkich pufów i donic z drzewkami oświetlonymi kolorowymi lampkami, pod którymi na leżaczkach można sączyć koktajle i czytać książki z mini biblioteczki. Było super :) Zdjęcia z Placu możecie obejrzeć TU; warto też poczytać o programie festiwalu. Ja czytam i się wkurzam, że tyle fajnego mnie ominęło! Za rok biorę urlop w tym czasie ;) Festiwal niestety już się kończy, ale mam nadzieję, że atrakcje pozostaną. Przynajmniej te hamaki... ;)

A w ramach epilogu muszę się pochwalić - upiekłam ostatnio ciasto :D JA :D I to w trzech smakach :D Tzn. każda część miała inny owoc - porzeczki, truskawki lub gruszki. Wszystkie były rewelacyjne :) Nie muszę chyba dodawać, jak bardzo jestem z siebie dumna :D

20 czerwca 2014

Historyczny czas


Namnożyło się w Poznaniu naprawdę sporo fantastycznych miejsc. Ja ostatnio zakochałam się w trzech. Pierwszym jest chyba najlepsza lodziarnia w mieście, czyli Wytwórnia Lodów Tradycyjnych. Nie trzeba nawet znać dokładnej lokalizacji, ja ją rozpoznaję po kolejkach :) Pierwsza filia na Kościelnej notuje kolejki nawet godzinne, na 28 grudnia jest już znacznie łatwiej, niemniej nigdy nie jest się jedynym klientem. Mimo to warto poczekać! Każdego dnia oferują lody w innym smaku, nigdy nie wiadomo, na co się trafi, ale zawsze trafi się dobrze. Jadłam tam  np. lody z hyćki, czyli czarnego bzu, czy sorbet truskawkowy z bazylią. CUDO! Marzy mi się upolowanie agrestowych, limonkowych z miętą, sorbetu z granatów, czereśni, porzeczki, i serii słodyczy, czyli ferrero rocher, bounty i rafaello. Aczkolwiek miewają też tak niespotykane smaki, jak popcornowe, migdałowe z solą czy o smaku Guinnessa :D
Aż się zrobiłam znowu głodna!

Drugie miejsce to burgerownia przy Starym Browarze, w której jeszcze nie jadłam burgera :D Ostatnio z JayZ bardzo staraliśmy się go skonsumować, ale... zabrakło burgerów :D Wiem, że to nie najlepsza rekomendacja :D, lecz na usprawiedliwienie mają fakt, że przyszliśmy pod koniec ich pracy i na dodatek w Zielone Świątki ;) Natomiast ceny wydają się atrakcyjne, a jeszcze bardziej atrakcyjny jest wystrój - przy samym deptaku właściciele oferują nam oazę pod chmurką, wśród ziół i kwiatów, z pufami i hamakami.

Trzecim miejscem jest jedna z cudniejszych knajp w moim mieście, czyli Weranda. Szprycerek z gruszkami, malinami, truskawkami, cytrynami i miętą, sączony w towarzystwie totalnej zieleni - GE-NIUSZ! I zobaczcie, jak tam pięknie. Zgodnie orzekliśmy, że gdybyśmy urządzili tak swoje domy, to zapewne byśmy ich już zwyczajnie nie opuszczali. Znaleziono by nas tam zdechłych (z zachwytu), za to pachnących kwiatami :D
Ale, ale! ja też wzbogaciłam swój balkon i parapet - nie tylko w kwiatki oraz ziółka, ale i w lampion. Mam nadzieję, że przyda się również na jakiś piknik. Poza tym nazbierałam polnych kwiatów i teraz moje oko cieszy łąka w wazonie :)
Co jeszcze? Generalnie dogadzam sobie, jak tylko mogę. Przede wszystkim żarciem. Żarcie to dar niebios i najważniejszy element życia! Pożeram na przemian truskawki, maliny, gruszki, kalarepę, czekam na bób, a moje zioła uważam za mistrzostwo świata - na talerzu ląduje codziennie kanapeczka z Lazurem, pomidorem i bazylią, do każdego mięsa zrywam tymianek i oregano, do ziemniaków rozmaryn, a do drinków miętę. Poza tym mam fazę na opiekaną bułeczkę z żółtym serem, sałatą, pomidorem, rzodkiewką, szczypiorkiem i majonezem. Gdy to piszę, robi mi się kałuża ze śliny na komputerze :D
Oczywiście impreza goni imprezę, w weekend balowaliśmy całą ekipą u Bosski, wczoraj ekipą z pracy, jutro idę na koncert, w sobotę na mini-domówkę u Strzelca, doszło do tego, że odmawiam ludziom spotkań, żeby mieć czas dla rodziny :D Z którą mieszkam :D Zwłaszcza że na dodatek bywam w kinie, regularnie chodzę na spinning, a czasem muszę coś wyprać, kupić lub posprzątać. No i teraz - oglądam mecze! Uwielbiam Mistrzostwa Świata, uwielbiam reklamy nawiązujące do mistrzostw, uwielbiam rozgorączkowane smsy z przyjaciółmi, którzy śledzą ten sam mecz, i uwielbiam tę radosną atmosferę oczekiwania, gdy włączam telewizor!
Jak zatem łatwo wywnioskować - na sen nie zostaje za dużo czasu. Nie narzekam jednak, w żadnym razie! Zresztą wiem, iż nic nie trwa wiecznie, ten stan również, dlatego tak go chwytam i nie wypuszczam.
Jak głosi mistrz Sapkowski:
"Wiecie zaś, cni panowie, po czym poznać, że czas jest historyczny? A po tym, że dzieje się dużo i szybko."

Internet zaś dopowiada: "Każdy kieliszek to gwóźdź do trumny. Zatem pijmy, co by nam się trumna nie rozleciała!"
A wtedy czas z pewnością przejdzie do historii ;)

9 czerwca 2014

Due

Słowo daję, przeżywam jakąś drugą młodość, i to znacznie lepszą niż poprzednia :D Życie towarzyskie kwitnie tak obficie, że zastanawiam się, jak rozciągnąć dobę, by wszystko w nią upchnąć i jeszcze znaleźć chwilę na sen. I blog. 

Odmłodziłam się tym bardziej, że wylądowałam wraz z radosną gromadą na Juwenaliach. Nic nie zastąpi sikania po ciemku w tojtoju, szczeniackiej radości przy piwie i kiełbasie oraz tego czarownego odoru, który opadł na nas, gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki Strachów Na Lachy. Niech skonam, dawno nie wchłonęłam nozdrzami takiej tablicy Mendelejewa. Dzieciarnia chyba mało wyćwiczona, skoro przy lekkim skakaniu już im puszczają zwieracze. Fuj. 
Niemniej koncert fajny, a powrót do domu jeszcze lepszy, gdyż spod Stadionu do mnie nocna wyprawa przypomina bardziej misję na Marsa. Ponad godzina, a i tak nam wszystko idealnie zagrało! Wróciłam do domu przed 3, a pragnę zwrócić uwagę, że był CZWARTEK. W piątek w pracy prawie odleciałam, a jak na złość posypały się propozycje ze spotkaniami, wyjściami do klubu itd. Wszystkie grzecznie zlałam i padłam jak trup. Młodość młodością, ale ta druga ma to do siebie, że człowiek jednak jest na pewne rzeczy zdecydowanie za stary ;)

Sobotę spędziłam nad wyraz pracowicie, tzn. calutki dzień z przerwą na drzemkę spędziłam na rwaniu chwastów. Gdy więc przed obiadem spojrzałam w lustro, byłam pewna, że mam przed sobą córkę Tutanchamona. Niezabalsamowaną. Ubłocona, rozczochrana, z ziemią za paznokciami i świecącym ryjem z powodzeniem mogłabym dorabiać jako upiór w operze. Z drugiej strony z daleka mogłam się wydawać nawet całkiem atrakcyjna, bowiem ze względu na upał miałam na sobie górę od kostiumu i spodenki, których potem się pozbyłam na rzecz różowych majtek. A wyginałam się przy robocie tak, że na miejscu sąsiadów miałabym boleśnie długotrwały wzwód. No co poradzę :D

W niedzielę natomiast z JeyemZ poszliśmy na rekord. Czyli od godziny 15 byliśmy ze sobą nieprzerwanie 7h i jedyna chwila ciszy nastąpiła na widok pana, który grzebał w śmietniku. Wówczas każde z nas niezależnie od siebie zagłębiło się w rozważaniach o kruchości życia. Gdy po chwili skonstatowaliśmy, że nasze mózgi wypełniła telepatycznie identyczna konkluzja, prawie się popłakaliśmy na żałosną myśl o tym, iż na starość któreś z nas zapewne odpierdoli taki numer i umrze pierwsze, i co wtedy zrobi ten, kto zostanie przy życiu. Ale dalej było już tylko lepiej, bo oczywiście szydercze umysły od razy spłodziły wizję wspólnego wcześniejszego podawania sobie nocnika i bawienia się sztucznymi szczękami. Obiecaliśmy też solennie przychodzić na swoje groby 11 listopada, ja do niego z termosem z kawą, a on do mnie z badylkami. Tzn. nie że równocześnie, tylko ten, kto dłużej pożyje ;) Ostatecznie całe to memento mori dopełniliśmy charakterystycznym dla nas czarnym humorem, czyli zgodnie uznaliśmy, iż na naszym pogrzebie ma być spoko fajnie, ma być muza, jaką sobie zapiszemy w testamencie, mają być polne kwiaty, a na nagrobku ma się znaleźć "Kurwa, wpadła/em" :D