26 grudnia 2017

Wieczne marzenia

Powiem Wam, że życie jest głupie w chuj. 
Końcówka roku przysrała zbiorowo nam wszystkim. Ledwo jedno z nas minimalnie się pozbierało, to już kolejne przeżywa jakąś tragikomedię, z powodu której równie zbiorowo wyjemy tak z bólu, jak i jednoczesnej uciechy, ponieważ wrodzona i pielęgnowana szydera nie pozwala nam na bezwolne poddanie się smutkowi. Ale i tak największą kumulacją poczęstowano mnie. Opiszę to niedługo, bo rzecz jest tak niewiarygodna, że grzechem byłoby tę historię pominąć, i powiem Wam, że tabu tort jest w porównaniu z tym nieistotnym drobiazgiem :D 

Bałam się, że wszystkie te zdarzenia wyprują ze mnie świąteczny nastrój, ale w ostatniej chwili udało mi się na moment odciąć emocje i zrealizowałam to, o czym marzyłam już od wielu lat - kupiłam swoją pierwszą w życiu żywą choinkę! Mięciutką, milutką i o dziwo pachnącą jodełkę! I chociaż smutno mi, że kolejny rok nie spełnię swojego innego marzenia, czyli seksu pod choinką ;), to i tak kocham to drzewko i żałuję, że nie przetrwa. 

Tak to w tym życiu jest właśnie. Głupie w chuj, ciągłe zwroty akcji, mija jak święta - za szybko. I nic nie jest dane na zawsze.

17 grudnia 2017

Tabu tort

Wiek chrystusowy rozpoczął się winem, emocjami każdej treści i totalną komplikacją. Prawdę mówiąc poziom komplikacji przerósł moje najśmielsze wyobrażenia! I jest to tragifarsa w najbardziej pojechanym wydaniu ;DDD Ale czego chcieć od roku, który zaczyna się nieudaną randką? 

Hasło życia: zablokuj się na to gówno w błyszczącym dresie!
I drugie - nie przejmujmy się, bo i tak za dużo się przejmujemy.

Może Wam kiedyś opowiem. Na razie muszę ogarnąć umysłem ten sytuacyjny wybitny Strzelcyzm :D
A tort to słowo zakazane. Zresztą... nigdy nie lubiłam tortów :D 
No to takie urodziny ;)

28 listopada 2017

Tyle mam, ile bym chciała

Następnego dnia półprzytomni obudziliśmy się przy dźwiękach... Przystanku Jezus :D Ryły banię jak rzadko, więc wstaliśmy, gotowi uciekać. Szybko wciągnęliśmy standardowy zestaw biwakowy, czyli chleb z pasztetem i piwo, po czym wystaliśmy w dzikich kolejkach do prysznica. O dobiciu do prysznica zamykanego na drzwi z zasuwką można było pomarzyć, pozostały prysznice z zasłonką. Parę lat temu miałabym problem, żeby w ogóle się pod nim rozebrać. Cudownie jest być po trzydziestce! Nie ma się już ŻADNEGO kompleksu, który by uniemożliwiał cokolwiek. Możliwe że to dlatego starsze kobiety nie potrafią się dobrze ubrać. Bo w związku z nabytą pewnością siebie mają na to tak widocznie wyjebane :D

Odświeżeni pognaliśmy na ASP, by posłuchać na żywo Macieja Orłosia, z którym rozmowę prowadził Piotr Kraśko. Jakoś nie czuło się, by to Orłoś był gościem :D Panowie po prostu gadali sobie o różnych, także bolących i kontrowersyjnych sprawach. Gdy temat zszedł na uchodźców, Kraśko podał bardzo znamienny przykład, jak działa świat. Gdy słyszymy o uchodźcach czy ofiarach wojny, dostajemy głównie liczby i ogólne informacje, które powoli przestają nas ruszać. Prawdziwy efekt robi sprowadzenie wojny do jednej konkretnej ofiary. Np. do długowłosej dziewczynki, która jedzie spokojnie rowerem, by spotkać się ze swoim dziadkiem, i w tym momencie okalecza ją bomba.

Drugie spotkanie okazało się rekordem frekwencyjnym. Robert Biedroń mówił rzeczy proste, a jednocześnie znamienne i ważne, z humorem i jednoczesnym zapałem również poruszał temat uchodźców, ale też i kondycji obecnej sceny politycznej, swojej orientacji i trudnych przeżyć związanych z ujawnieniem jej, oraz ewentualnego kandydowania w wyborach. Bardzo dobrze się go słuchało, osobiście zresztą od dawna mam do niego słabość. Wlał w nas dużo uśmiechu i optymizmu mimo tego wszystkiego, co obecnie można zaobserwować w polskim rządzie.

Zaskoczeniem dnia okazał się koncert Tabu na Małej Scenie. Dawno już nie słuchałam czegoś równie pogodnego! A świetne odczucia pogłębił w nas jakiś facet, który był z kolei chyba najbardziej pogodnym facetem, jakiego w życiu widziałam! Już sam wyraz twarzy miał taki wiecznie radosny, do tego tańczył przed nami i wyraźnie przeszkadzało mu w tym piwo, więc wraz z Bosską zaofiarowałyśmy się, że je potrzymamy, co powitał z jeszcze większą, o ile to możliwe, pogodą na ryju :D Ta piosenka już na zawsze kojarzyć mi się będzie z jego szczęśliwą gębusią: "Tyle mam" - TU.
Wieczór należał do Hey i oczywiście Archive, na który dojechała do nas jeszcze Szalona. To był bardzo magiczny, transowy koncert, wręcz uduchowiony. Bosska poszła prędko do namiotu, ponieważ gdy usiadła, ktoś jej wylał na głowę piwo :D My błąkaliśmy się oczywiście do późna, ale już za nic nie mogę sobie przypomnieć, co właściwie robiliśmy. Pewnie jedliśmy :D

W sobotę rano znów dość nadwątlonym biegusiem polecieliśmy na ASP. Tym razem by posłuchać Bartłomieja Topy i Łukasza Kościuczuka, którzy opowiadali o wspólnym projekcie przybliżania ludziom kwestii szeroko pojętego autyzmu. Jakiś czas temu Topa zaczął się dziwnie zachowywać na ulicach, biegał jak obłąkany, rozpisywano się, że zwariował lub ćpa. Był to jednak "tylko" spot w ramach tegoż projektu, ale aktor przyznał z autentycznymi łzami w oczach, jak wiele go to kosztowało wówczas, gdy ludzie nieświadomi akcji postanowili go totalnie hejtować. Opowiadał, że takiego poczucia uwięzienia wewnętrznego i osamotnienia nie czuł nigdy, ale dzięki temu mógł lepiej zrozumieć człowieka z autyzmem, który boryka się z niezrozumieniem otoczenia, ponieważ cierpi na rodzaj zamknięcia przed światem i ograniczenia sprawności społecznej. Objawy autyzmu są niezwykle obszerne, istnieje spektrum autystyczne, czyli zespół cech i typów osobowych, co zresztą jasno wynikało z wypowiedzi publiczności. Była tam m.in. mama chłopca, który w tramwaju sam siebie zaczyna uderzać, przez co oboje doświadczają izolacji i niezrozumienia. Trudno dziwić się otoczeniu, że reaguje tak jak reaguje, ale właśnie temu służą spotkania i akcje - by nasza świadomość i czujność stale wzrastała. Wypowiadała się również siostra chorego na autyzm, która obserwowała, jak choroba brata zabija małżeństwo jej rodziców i powoduje rozpad rodziny. To była dorosła kobieta, ale płakała przy mikrofonie, a my wszyscy płakaliśmy wraz z nią. Jako że temat niepełnosprawności jest mi rodzinnie bliski, przeżyłam to spotkanie podwójnie, właściwie przez bitą godzinę tylko wycierałam sobie co chwilę twarz z łez - ale bynajmniej nie tylko ja. Wszyscy wokół wyli razem z dotkniętymi tą chorobą rodzinami. Zrodziła się w nas wtedy jakaś totalna wspólnota, i choć potem każdy poszedł w swoją stronę, myślę, że ziarenko zostało zasiane. To było najbardziej emocjonalne i oczyszczające - choć niesamowicie trudne - spotkanie, na jakim w życiu byłam. 

A potem bujaliśmy się w rytm reggae Dub Inc., mokliśmy w kolejce do diabelskiego młyna, na który ostatecznie nie poszliśmy, zachwycaliśmy się chińsko-mongolskim punkiem Nine Treasures - no szok, jacy genialni!, uśmiechaliśmy się do ciepłych dźwięków Franka Turnera. Poszliśmy też na imprezę urodzinową znajomego, dla którego jego dziewczyna zorganizowała wielką altanę z fotelami, alkoholem, przekąskami, świecącymi akcesoriami, balonami, a to wszystko na wzgórzu przy drodze na ASP. Rozciągał się stamtąd spektakularny widok na oświetlone sceny, napawaliśmy się nim oraz... komfortem siedzenia na czymś innym niż gleba :D

Aż w końcu nadszedł ten moment, gdy Bukartyk wraz ze swoją wyszkoloną na warsztatach świtą zaśpiewał piosenkę pożegnalną, a Jurek długą przemową kończył cały ten wspaniały kilkudniowy spektakl. Siedzieliśmy znów na ziemi, blisko sceny, wiatr rozwiewał nam włosy, chłód kulił ramiona, a tłum zjednoczony w nostalgii i tęsknocie za tym, co właśnie mijało, grzał serce. 

4 rano, Kostrzyn nad Odrą. Koniec 23. Przystanku Woodstock. Ale przecież nie koniec miłości, przyjaźni, muzyki. 

5 listopada 2017

Eksplozja światła

Chyba musiałabym wziąć urlop, żeby opisać wszystko, co wydarzyło się w tym roku :D Już nie mówię, że jestem w lesie z opisywaniem remontu, Woodstocku, wyjazdu do Karpacza, wrażeń po obejrzeniu cudnego filmu "Twój Vincent", który właściwie był geniuszem sztuki, wrażeń po wizycie w "Bjork Digital". Ja mam jeszcze do opisania choćby zeszłotygodniową parapetówkę (w końcu!) i wczorajszy kompletnie kosmiczny koncert Łąki Łan! Jestem jednym wielkim niespełnieniem literackim ;D Problem polega na tym, iż w momencie, gdy mam akurat wolną chwilę, zasypiam, kiedy tylko głowa zorientuje się, że jest chwila oddechu. Przed parapetówką byłam już tak zmęczona, że w pracy szłam do kibla posiedzieć i podrzemać chwilę :D 

No dobra, dość tego. Teraz wkleję tylko zdjęcia z dzisiejszego spaceru, ponieważ nieskromnie muszę przyznać, że są bardzo świetliste i piękne ;) A potem zabieram się za pisanie. Listopad listopadem, śpiączka śpiączką, ale moje dziesięcioletnie dziecko potrzebuje matki! :D 

Muzycznie - cóż by innego - Łąki Łan "Sarabanda" - TU.

25 września 2017

I give to you babe!

Następnego dnia znów wsiedliśmy do auta i rozpoczęliśmy kilkudniowe muzyczne szaleństwo. Na Woodstocku byłam raz, tuż po maturze, i zapamiętałam głównie brud i skwar plus żarcie krisznowców ;) Z pewną dozą niepokoju jechałam na tegoroczną odsłonę. Bosska miała przed sobą swój pierwszy raz, więc już całkowicie była zalękniona, a Strzelec z kolei wpadł w jakąś totalną podjarkę, ponieważ parę razy był i to niedawno, więc bardziej wiedział, czego się spodziewać. 
Przed Kostrzynem powitał nas korek, podczas którego zapoznawaliśmy się z twórczością woodstockowych kapel, w związku z czym na parkingu, który był w pytę daleko od naszego pola namiotowego, imprezę pt. Janusze campingu rozpoczęliśmy zaśpiewami z Łąki Łan, na który to zespół chciałam zdążyć najbardziej ze wszystkiego (a mało brakowało, byśmy nie zdołali). Ja pierdolę, ile my mieliśmy bagaży. Nie sądziliśmy, że trzeba będzie tyle maszerować, zatem zlani potem leźliśmy niosąc na sobie po trzy plecaki, a w rękach materace, piwa i inne takie przydatne rzeczy :D Piętnaście lat później dotarliśmy na nasz biwak, gdzie w prawdziwie szczery zachwyt wprawił nas widok kibla ze spłuczką, wodą w kranie i lustrem na ścianie :D Było już późno, więc rzuciliśmy cały dobytek do namiotu znajomych i pognaliśmy na otwarcie. Lazło się tam i lazło, a był to dopiero początek hektometrów, które zrobiliśmy podczas całego festiwalu... 

Gdy w piekielnym upale dotarliśmy pod Dużą Scenę, ogarnęło nas wzruszenie. Mrowie ludzi, wszyscy ubrani na zasadzie "mam wyjebane jak wyglądam", a jednocześnie wszyscy jacyś tacy piękni, radośni i zjednoczeni... Gdy zadźwięczał gwizdek i lokomotywa ruszyła, a wszyscy zaśpiewali tysiącami głosów Hymn Polski, trudno było powstrzymać łzy. Wyzwoliła się totalna energia tłumu, po czym na scenę weszli ONI! Uwielbiani od pierwszego dźwięku Łąki Łan! Boże, co to był za koncert, totalny odjazd! Pot lał się z nas strumieniem, ale nikt nie szczędził sił, żeby skakać i wyśpiewywać wraz z nimi ich szalone piosenki, łapiąc lecące ze sceny maskotki, wielkie węże z Ikei i kwiaty. Gdy zabrzmiało Jammin' (TU), byłam autentycznie w ekstazie, tego nie da się porównać z niczym innym. W środku letniego dnia, w pełnym słońcu, wśród ludzi tak różnych, a czujących podobnie, wśród najcudowniejszych przyjaciół... Młodość, radość, przyjaźń, muzyka! Do dziś sama sobie zazdroszczę tamtej chwili!
Szliśmy potem przez teren festiwalu tak totalnie naładowani energią, że aż kipiała nam w szerokich uśmiechach. Rozbiliśmy namiot i urządziliśmy, po czym poszliśmy na jedzenie. Ledwo zdążyliśmy zatopić wygłodniałe z emocji zęby, gdy rozpętała się totalna ulewa! Wlecieliśmy pod jakieś drzewa, gdzie parę rosłych ludków rozkładało nad głowami wielką brezentową płachtę. Strzelec za pomoc otrzymał kawałek schronienia, Bosska też, ja swoim sposobem skuliłam się pod pelerynką i siedziałam, dopóki po dupsku nie zaczęła mi płynąć rzeka.

Na szczęście chwilę później wyszło słońce i jakoś wyschliśmy. Zdecydowanie gorzej poszło namiotowi, który po latach czekania w kącie przestał wykazywać właściwości przeciwpowodziowe i zwyczajnie przemókł. Był to problem dość palący, dlatego postanowiliśmy olać najbliższe koncerty i udać się po jakąś płachtę w celu zapobiegawczym. Zanim dotarliśmy do Brico, okazało się, że już zamknięte, w Tesco zamknęli cały dział przemysłowy i jedyne co udało nam się zdobyć, to worki na śmieci i taśmę klejącą. Zaopatrzeni w ten doraźny wynalazek wracaliśmy sobie spokojnie do tymczasowego domu, gdy nagle złapała nas kolejna ulewa! $#3265454742!!! W ostatniej chwili, w strugach narastającego deszczu zdążyliśmy kątem oka dostrzec budkę z pizzą i wielki parasol ze stolikami, pod którymi tłoczył się już niewielki tłumek. Bez słowa porozumienia, w pełni zsynchronizowani wlecieliśmy rzutem na taśmę pod ten parasol, prawie wpychając plecaki ludziom w talerze, i czekaliśmy, aż oberwanie chmury minie. Długo to trwało, prawie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić z tłumem, wreszcie deszcz się odwalił i poszliśmy. 

Na miejscu zastaliśmy bez mała katastrofę budowlaną. W przedsionku nic nie było suche, w dalszej części namókł w nogach materac, pokapało na śpiwory. Gdy wlazłam i poczułam, jak leci mi woda na łeb, a kolana mam już mokre od materaca, zaczęłam oczywiście złorzeczyć i marudzić. Strzelec wszedł na inspekcję i orzekł, macając materac, że ów wcale nie jest mokry, tylko... zimny :D Ten tekst został mu zapamiętany na zawsze :D Od tego momentu nic już nie było mokre. Wszystko było zimne :D 

Ogarnęliśmy po partacku nasz tymczasowy dom, sklejając ze sobą płachty worków na śmieci, i uznaliśmy, że lepiej na razie nie będzie. Niestety w związku z problemami zmysłowo-logistycznymi na Wilki dotarliśmy gdzieś w połowie. Ale cóż to była za połowa! Z okazji 25-lecia wydania debiutanckiej niebieskiej płyty zagrali utwory właśnie z niej. Jakież to nam czasy przywiodło w nasze serca, jakie wspomnienia... Razem z nimi śpiewaliśmy też "Urke", nawet paskudna "Baśka" zabrzmiała na Woodstocku bezpretensjonalnie. Przepiękny, sentymentalny koncert.

Pokręciliśmy się jeszcze po scenach, po czym Bosska nie zdzierżyła i poszła spać, a my ze Strzelcem postanowiliśmy poczekać na Pawbeats Orchestra na Nocnym ASP, który miał zagrać o... 3 w nocy. Sądziliśmy, że do tego czasu zaśniemy gdzieś w rowie, ale raz że było za mokro, a w sumie to za zimno :D, a dwa że łaziliśmy po całym terenie festiwalu, bo a to nam się zachciało sikać, a to odnosiliśmy karimatę, bo nie chciało nam się jej targać, a to zgłodnieliśmy, więc na pierogi (w nocy :D), a w końcu zagnało nas ku Strefie Play, która okazała się PRZE-GE-NIAL-NA! DJ miksował popularne, acz inteligentne kawałki w tak błyskotliwy, taneczny, housowy i piękny sposób, że mimo iż nogi właziły nam w sam środek dupy ze zmęczenia, to i tak dylaliśmy z dzikim zapałem. To było jedno z najbardziej magicznych, pięknych, zmysłowych doświadczeń całego Woodstocku! Środek nocy, gwiazdy, i tłumy ludzi porwane rytmem! 

Pawbeats słuchaliśmy na leżąco, na posadzce, przysypiając wtuleni w siebie przy kojących dźwiękach orkiestry. Wracaliśmy do namiotu bez mała na czworakach, ale szczęśliwi jak rzadko. To taki rodzaj szczęścia, którego doświadczyć można tylko tam. Na najpiękniejszym festiwalu świata. 
A był to dopiero początek!