24 września 2016

Gra muzyka

Nie wygrzebię się chyba z opowieści o tym, co działo się tegorocznego lata... Nie wiem, kiedy ja w ogóle spałam ;) (Nie oznacza to oczywiście, że aktualnie cokolwiek się w tym temacie poprawiło.)

Już kolejny raz Poznań zafundował nam Miejskie Granie na Maltańskiej Scenie Muzycznej, która... pływa na wodzie. Gościliśmy naprawdę wiele wspaniałych kapel - mnie udało się zobaczyć i usłyszeć tylko jedną, ale dokładnie tę, którą chciałam najbardziej, czyli Voo Voo!
Bardzo długo polowałam na ich koncert, więc gdy wszyscy znajomi wymiksowali się z imprezy, zaparłam się, że i tak idę, choćby sama. Rzecz jasna samotność była pojęciem względnym, gdyż nad jezioro waliła wuchta wiary.
Na początku koncert był mocno melancholijny, taki wręcz psychodeliczny, trudny, i przeszkadzało mi rozgadane towarzystwo wokół. Przeniosłam się tuż pod scenę i to była mądra decyzja. Nagle dotarły do mnie właściwe dźwięki, przy których obserwowałam grę świateł, odbijających się od cicho szemrzącej falami wody, oraz muzyków, z których tryskała niewiarygodna radość i miłość do grania. Jak oni się bawili przy tej muzyce! Gdy zagrali "Nim stanie się tak", cała publiczność śpiewała razem z nimi, ale nie tak głośno, jak na wielkich koncertach, tylko cicho jak przy ognisku i gitarze, przydając wykonaniu intymnego i kameralnego charakteru. Z zachodu niebo zasnuwały porządne chmury, a nad nami słońce, ptaki, wolność...

Kolejnym ciekawym wydarzeniem było spotkanie-prelekcja Erika Witsoe. Jest to znany w poznańskich kręgach Amerykanin pochodzący z Seattle, który od kilku lat mieszka w Polsce i fotografuje nasz piękny kraj, z moim miastem na czele. Fotografie Erika są bardzo charakterystyczne, pełne światła rozpadającego się bajecznymi liniami wokół ludzkich sylwetek, często tworzone z perspektywy chodnika, chwytające niepowtarzalne chwile z, wydawałoby się, zwyczajnej codzienności. Erik nie opanował jeszcze języka polskiego, chociaż zna już słowo "masakra" - którym właśnie ten nasz język określa :D Dlatego opowieść popłynęła w języku zza oceanu, co było fajnym testem rozumienia ze słuchu. Autor to bardzo otwarty człowiek, przez długi czas miał nawet w Poznaniu swoją kawiarnię! Teraz poświęcił się fotografii, aktualnie kończy projekt 365 zdjęć w 365 dni. Opowiadał nam o ulubionych zakątkach Poznania, o różnicach między krajami, o polskiej gościnności. Wlał w nas amerykański optymizm i dumę z naszego kochanego miasta.
To był bardzo ciepły letni dzień, odpoczywaliśmy na leżakach na miejskiej plaży nad Wartą, oglądaliśmy te piękne świetliste zdjęcia, piliśmy cydr i czuliśmy wakacje w sercu. Zdjęcia Erika możecie obejrzeć np. TU.

Potem dość spontanicznie znalazłam się wraz z Bosską na koncercie Młodej Polskiej Filharmonii, która akompaniowała kapeli Vołosi. Znów plenerowa impreza, tym razem w parku przy Starym Browarze, naszym poznańskim centrum życia, handlu, kultury i sztuki. Znów na leżaczkach, na trawce, początkowo w pięknym słonku, które w połowie skapitulowało na rzecz sinych chmur. Gdy już zdawało się, że nas ominą, one jakby pękły i wypuściły z siebie całe pokłady wody! Lać zaczęło w jednej chwili, ludzie uciekli pod drzewa, a ja poczułam, że w leżaku zrobiła się kałuża. Poderwałam się gwałtownie, gdy nalało mi się do gaci, a wtedy zaczęło mi padać na płócienne trampki. W akcie desperacji uznałam, że nie zdążę pod drzewo, które zresztą i tak niewiele by pomogło przy takim natężeniu ulewy, kucnęłam więc pod swoją pelerynką w różowe groszki, i tak sobie siedziałam zwinięta w kłębek, całkiem sama na środku polany! i bujałam się w takt tej szaleńczej muzyki, wdychając zapach mokrej ziemi. Klimat zaiste współgrał! Namiętne, gwałtowne dźwięki i popis potęgi natury, magia, moc, energia! Posłuchajcie koniecznie - i najlepiej również obejrzyjcie ich przepiękne teledyski - "Zmierzch" TU   i "Tsavkisi" TU (oraz wszystkie inne, bo warto!!).
Wracałyśmy skąpane w promieniach zachodu, z kolorową podwójną tęczą nad głowami. Cóż to był za spektakl.

Tego lata byłam również na niezapomnianym panieńskim! Szalona hajtała się ze Spokojnym, musiało więc być z pazurem. Wynajęłyśmy wielką białą limuzynę z szampanem i jeździłyśmy godzinę ulicami miasta, wystawiając głowę przez szyberdach i wydzierając się do mijanych przechodniów, życząc im m.in. udanego seksu - w głoszeniu tejże rady nie pominęłyśmy nawet okolic katedry ;P
Potem imprezka przeniosła się do Słodowni, gdzie robiłyśmy furorę strojami króliczków Playboya :D Szpilki i królicze uszy rządziły, podrywali nas wszyscy możliwi faceci, wódkę piłyśmy na czysto, praktycznie nie schodziłam z parkietu. Podobnie zresztą na weselu, na którym większość ludzi była w moim wieku, i połowa znajoma, więc faceci wywijali z nami w tę i nazad. Natomiast w budce fotograficznej z różnymi akcesoriami typu peruki i wielkie okulary narobiliśmy sobie tak śmiechowych zdjęć, że kulaliśmy prawie po podłodze z radości. Gdy Strzelec założył perukę a'la Ania z Zielonego Wzgórza, prawie się posiuraliśmy :D
Kto złapał welon? Rzecz to oczywista, i tak samo głupia. Znów marnotrawstwo energii, już trzeci raz - po cholerę mi ten welon, skoro i tak nie zrobię z niego użytku? Nie mógł trafić w ręce jakiejś bardziej oczekującej na zaręczyny panny? I jeszcze Szalona mi go wcisnęła na własność... Chyba zrobię z niego moskitierę czy coś ;P
Ale i tak najlepsze były poprawiny. W innej sali, już na luzie, z własną muzyką z yt... A mówiłam do Bosski, że ma mnie pilnować, żebym nie tykała "konsolki". Naprułyśmy się ździebko i znów mi się załączył tryb DJ, znów wszystkich przeganiałam i ostatecznie oczywiście zawładnęłam muzyką :D Niech skonam, to jest moje powołanie :D
Dawno już nie czułam się tak rewelacyjnie, nawet pan młody powiedział mi potem do ucha "Jezu, Czerwona, jak ty nieziemsko wyglądasz..." :D Byłam w szoku, bo w życiu nie usłyszałam z jego ust komplementu w stosunku do kogokolwiek poza Szaloną ;) 
Kończąc tymi disco tematami - do posłuchania ostatnie już dzisiaj, weselno-poprawinowe kawałki ;) Calvin Harris &Disciples "How deep is your love" TU i Imany "Don't be so shy" (remix) TU. Aż mi się nogi i dupeczka rwą do podrygów, strasznie seksowne te beaty :)

11 września 2016

Dźwięk piękna

Zafascynowana zeszłorocznym Konkursem Pianistycznym im. Fryderyka Chopina, marzyłam o zobaczeniu jego laureata na żywo, koniecznie z Koncertem e-moll w repertuarze. W zeszłym roku mogłam sobie tylko pośnić o biletach - rozeszły się w pięć sekund. W tym natomiast przypadkiem trafiłam na informację, że do Poznania przyjeżdża Kate Liu, laureatka! Bez chwili wahania kupiłam bilety. I choć akurat transcendentne wykonanie Kate nie do końca było w moim stylu - serce skradł mi na amen Szymon Nehring ze swoją krwistą męską interpretacją - czekałam na ten dzień z utęsknieniem. Wreszcie nastał upragniony piątek, wróciłam z pracy i rozpoczęłam przygotowania.
Nagle podchodzi do mnie tata i mówi, że piszą o tym koncercie w gazecie, ale zagra... ktoś zupełnie inny!
Najpierw go obśmiałam, że próbuje mnie wkręcić. Ale wrócił z gazetą i zrozumiałam, że oho, chyba coś jest na rzeczy. I faktycznie było napisane, że zagra Jan Lisiecki!
Prawie się udusiłam z oburzenia, uruchomiłam internet, wierząc, że to jakaś pomyłka - ale nie! Kate odwołała koncerty z powodu choroby i naprawdę NIE ZAGRA!

Oczywiście można było zwrócić bilety, ale nie po to czekałam calutki miesiąc, a właściwie prawie rok na ten dzień, żeby tak po prostu nie pójść. Niemniej byłam strasznie zła. Nie można się niczym wcześniej pochwalić, no nie można. Przekonałam się o tym w tym roku aż nadto.

Ostatnim rzutem na taśmę w irytacji postanowiłam chociaż przeczytać, co to za jeden ten Lisiecki. 
I dobrze zrobiłam ;) Ponieważ złość niemalże minęła na widok pierwszych z brzegu informacji. Najmłodszy pianista, z którym Deutsche Grammophon podpisało umowę płytową, geniusz matematyczny, występował w największych salach koncertowych, w tym w Carnegie Hall, grał też dla królowej Elżbiety II!
Pomyślałam sobie "No dobrze".

Zapięłam bladoróżową zwiewną sukienkę, wsunęłam czółenka koloru nude, włosy ułożyły się w naturalny skręt, wieczorowy makijaż dopełnił dzieła. Pachnąca ukochanym Gucci Envy ruszyłam na spotkanie z wysoką kulturą.

W Auli Uniwersyteckiej ostatni raz byłam na swoim własnym absolutorium. Nie muszę chyba mówić, ile to już lat minęło ;) Rozglądałam się z zaciekawieniem, sala jest naprawdę śliczna. Elegancka, jasna i ciepła, ze smacznymi złoceniami i kryształowymi żyrandolami. Gdy wybrzmiał ostatni dzwonek, zamknięto drzwi i rozpoczął się koncert. Zgromadził ów wiele osobistości, gdyż 70. otwarcie sezonu artystycznego Filharmonii Poznańskiej dedykowane było Światowemu Kongresowi Stomatologów. Prominentni goście z całego świata mieli możliwość usłyszenia wspaniałej polskiej muzyki, w programie była bowiem Kurpińskiego Uwertura do opery Zabobon czyli Krakowiacy i Górale, II Koncert skrzypcowy d-moll op. 22 Wieniawskiego i na deser - wspomniany już mój ukochany Koncert fortepianowy e-moll op. 11 Chopina. 

Po krótkim wprowadzeniu Orkiestra Filharmonii Poznańskiej w imponującym stylu zainaugurowała wieczór. Kurpiński w jej wykonaniu był wspaniały! Po tym mocnym akcencie na scenie pojawiła się obiecująca młoda skrzypaczka Amelia Maszońska, przygotowująca się do konkursu Wieniawskiego, który odbędzie się już niedługo w Poznaniu. Jakież ona dźwięki wydobywała na tym szlachetnym instrumencie... Przy genialnym akompaniamencie orkiestry energia była niesamowita, brawa zatrzęsły wręcz salą po tej części. Ciekawa byłam ogromnie, co pokaże młody Lisiecki. Wyszedł na scenę pewny siebie, zasiadł za instrumentem i kiwnął dyrygentowi. I rozbrzmiały najcudowniejsze dźwięki, tak bardzo uderzające w moją duszę, tak silne emocje wyzwalające... Nie fruwaliśmy w obłokach, jak u Kate, tylko pięknie polsko stąpaliśmy po szalenie barwnej ziemi. Każda z trzech części była magiczna. Gdy w Allegro maestoso brzmiały kotły, dreszcze elektryzowały całe moje ciało, choć takich momentów było i więcej. Przy Romance. Larghetto zamknęłam oczy, czując, jak dotykam rosy na trawie, przy ledwo wschodzącym słońcu, gdzieś na końcu świata, głaszczę opuszkami palców taflę wody jeziora, wiatr owiewa mi twarz i zabawia się kosmykami włosów. Jak zawsze największą radość i wzruszenie przyniosło jednak Rondo. Vivace, i jego wspaniały, rytmiczny krakowiak. Podrygiwałam ukradkiem w fotelu, a w moich ulubionych momentach autentycznie przestawałam oddychać! Zapominałam całkowicie o czymś takim jak oddech! To są wrażenia nie do opisania. Może je pojąć tylko ktoś, kto organicznie każdym centymetrem kocha muzykę. 
Gdy słyszałam, że gra dobiega końca, miałam łzy w oczach. Nie chciałam się rozstawać z tym pięknem. To niezwykłe, nieprawdopodobnie niezwykłe, jakim geniuszem był Chopin, i jak wspaniałymi artystami są ci, którzy potrafią i mają prawo go interpretować. Brakowało mi momentami tej wysłuchanej setki razy gry Nehringa, uderzeń w punkt, który nauczyłam się na pamięć, ale to raczej kwestia przyzwyczajenia niż jakości gry - Jan Lisiecki czarował bezsprzecznie. Nie tylko Koncertem, ale i wywołanymi dwukrotnie bisami - migoczącym gwiazdami jak noc Nokturnem Chopina - TU oraz jedwabistym, zwiewnym "Marzeniem" Schumanna (TU). Aula grzmiała oklaskami na pożegnanie, nie chciałam wychodzić z żalu, że to koniec. 

Opuściliśmy salę, wdychając cudowne wrześniowe, gorące mimo późnej pory powietrze. Głowę miałam pełną nut, na policzkach rumieniec, wzrok nieobecny. To był taki piękny wieczór.

8 września 2016

Sen o przeszłości

Nie po drodze mi było z pisaniem, ale mam na to swoje usprawiedliwienie. Sami zobaczycie, gdy wreszcie uda mi się zakończyć letnie opowieści ;)
Tymczasem wróćmy do lipca. Nie minęły dwa dni, a my znów byliśmy w trasie. Do... Malborka :D
 
Droga zaczęła się niemałą uciechą, ponieważ Mały tak się poobijał w Grzybowie, wchodząc na gazie po schodach, że wyskoczył mu gigantyczny, zmieniający kolory siniak, który Mały ukrył pod bandażem. I chodził potem dumny jak paw z taką raną wojenną, jakby mu faktycznie jakiś Krzyżak przylał :D
W dn. 22-24 lipca odbyła się impreza pt. Oblężenie Malborka. Oprócz zwyczajowego jarmarku wokół murów na turystów czekała największa atrakcja, czyli nocna inscenizacja oblężenia. Zajechaliśmy dużo wcześniej, na miejscu przeszliśmy się trochę wokół murów, ale zaczęło popadywać, więc schroniliśmy się w knajpce. Mieliśmy jeszcze dobre 3h do imprezy, w związku z czym postanowiliśmy średniowiecznym zwyczajem kapeczkę popić. Kapeczka trochę się rozrosła, zatem wychodziliśmy cośkolwiek porobieni ;) Przy sprawdzaniu biletów sama siebie uciszałam, żeby nikt nie zauważył, że jestem nietrzeźwa, potem gadaliśmy z jakimś starszym małżeństwem, którego męska część była chyba w podobnym do naszego stanie, i tak wesolutko doczekaliśmy się clou programu.
Było ciemno; tylko masywna bryła zamku majaczyła na tle czarnego nieba. I nagle zagrzmiała ziemia tętentem kopyt, pojawili się Krzyżacy, pojawiła brać Jagiełły, szczęk oręża, okrzyki, pożoga, strzały, wybuchy! Największe wrażenie zrobiła na mnie muzyczna narracja na modłę średniowiecznych pieśni. Kobiecy głos idealnie współgrał z wysiłkami rycerzy i blaskiem pochodni, ale i tym razem nie udało się Jagielle sforsować obronnych murów ;) Mrocznego klimatu dopełnił przelotny deszczyk i pokaz ognia w rytmie Florence&The Machine "No light no light" - TU. Malbork o zmroku jest jeszcze bardziej pociągający niż za dnia!
Po zakończonym widowisku poszliśmy całą bandą - a było nas sporo, bo prócz mnie Bosska, Strzelec, Mały, Gadulska, Lessy, Górołazka i jeszcze kilkoro ich znajomych - na żarło i napitek. Planowałam wciągnąć coś regionalnego, ale nie stało, zatem musiałam zadowolić się... smażonymi pyreczkami i zimnym Lechem :D Wcale nie chciałam być taką lokalną patriotką ;P
O poranku znów ruszyliśmy podbijać zamek. Działo się! W wiosce chwyciliśmy za miecze, hełmy i kolczugi, posłuchaliśmy fascynata broni, który opowiadał, że miecze cięższe niż 1,5 kg można między bajki włożyć, ujrzeliśmy, jak inny fascynat kazał jakiejś kobicie założył hełm, po czym zdzielił weń z całej siły toporem... Hełm wytrzymał, kobita miała interesującą minę ;)
Na każdym kroku spotykało się ludzi z sowami na ręku, jak ja im zazdrościłam! Od zawsze chciałam mieć sowę! Nie psa czy kota, ale sowę!









Mnóstwo osób poruszało się w średniowiecznych szatach, aż żałowaliśmy, że nie mieliśmy się w co przebrać, tak świetnie to wyglądało. I wszyscy ci ludzie mieli kompletnego fioła na punkcie swojej pasji! A jakie specjały dało się zakupić... Miody pitne,  piwo krzyżackie, napoje miodowe z malinami z Pachniczówki, przy którym to stoisku zatrzymaliśmy się na długo, taką właściciel miał charyzmę. I niebotyczny zmysł handlowy! "Może jeszcze buteleczkę, żeby wyszła pełna ładna kwota?" - każdy brał, będzie jak znalazł na długie jesienne wieczory :)

Rycerskie walki oglądaliśmy z zapartym tchem - niektórzy trochę się obijali, ale inni naprawdę ostro nacierali! Szczególny aplauz wzbudziła... wojowniczka z toporem :D Lała nim na odlew, acz całkiem fachowo ;)
Turniej konny zadziwił sprawnością zawodników, którzy stanęli w szranki nie tylko z Saracenem, ale i kapustą oraz nawet jajkami! a rozpłatać je musieli mieczem i w pełnym biegu. Zwycięzcą został Bartolomeo Gazpacho; w nagrodę mógł cały wieczór spędzić zamknięty samotnie w wieży zamku, o chlebie i wodzie, modląc się za pomyślność ojczyzny :) Ten przemiły prezent zgotowały mu brawami zachwycone fanki (w tym ja) - był to bowiem rycerz nieprzeciętnej urod... nieprzeciętnych umiejętności.
 

Obejrzeliśmy jeszcze pokaz sokolniczy, który wprawiał w osłupienie - nie wiedziałam, że sokół potrafi tak gładko, bezszelestnie i pięknie przecisnąć się między ludźmi, którzy dotykają się czołami i prawie stykają resztą ciała. Sowy, orły i inne fruwały między nami na każdy gwizd treserów, fascynując zgodnie całą publikę. 

Wszystkie konkurencje prowadzono "z jajem", z przytupem, wesoło i z drobnymi złośliwościami komentujących wodzirejów. Jakiż to był świetny dzień! Idealna pogoda, pochmurna, ciepła, tłumy ale bez przesady, mnóstwo radości, energii, zaangażowania... Wracaliśmy z czymś nowym w sercu, zakochani w Malborku jeszcze bardziej, radując się swoją obecnością, snując plany powrotu na zwiedzanie całego zamku i drąc się na całe gardło z GrubSonem - TU:

"Jestem tego pewny,
w głębi duszy o tym wiem,
że gdzieś na szczycie góry,
wszyscy razem spotkamy się.
Mimo świata, który (który),
kocha i rani nas dzień w dzień,
gdzieś na szczycie góry (szczycie góry),
wszyscy razem spotkamy się."