13 czerwca 2021

Egzotyczna cywilizacja

Kolejny poranek na Mauritiusie rozpoczął się obserwacją zwierzyny. Po palmach spacerowały szałowo ubarwione gekony, pod nogami wróblowate, a po śniadaniu każdy stolik był "obsługiwany" parą ptaków. Nic się nie marnowało, a pary miały swoje rewiry i w razie inwazji intruza na stolikach odbywały się dzikie ptasie awantury.

Wybraliśmy się do Ogrodu Botanicznego w Pamplemousses, który jest jednym z największych i najstarszych na półkuli południowej i szczyci się bogactwem tropikalnej roślinności. Już blisko wejścia zachwycił staw z kwitnącymi lotosami, które do tej pory widywałam jedynie w formie zasuszonych kwiatów, dodawanych do kompozycji florystycznych. Piękne! 



Mijaliśmy krajobrazy jak z dżungli, mnóstwo rozmaitych palm, m.in. butelkowych, królewskich czy wachlarzowych (na terenie ogrodu znajduje się ok. 80 gatunków palm), filodendronów, figowców, fikusów, bambusów, lian.

 

 

 

 

 

No i przede wszystkim - był i ON!


BAOBAB!!!!!!!!!! Pierwszy w życiu, moje wielkie marzenie od czasu, gdy przeczytałam "W Pustyni i w puszczy" i nie mogłam się nadziwić, jakim cudem można mieszkać W DRZEWIE! I pomyśleć, że nasze rodzime dęby wydawały mi się olbrzymie... Niestety nie mogłam nacieszyć się nim i obfotografować tak jak chciałam, bo raz że był zbyt wielki, by go ująć z bliska, a z daleka dość zarośnięty resztą roślinności, a dwa, że niestety JeyZ wprowadził mnie w błąd, twierdząc, że dalej jest ich więcej, i gnając naprzód w jakimś nieznośnym uporze. Potem wyjaśniał, że pomylił to drzewo z... sekwoją (co zasadniczo niewiele zmieniało) :D 

Baobab był jeden, ale spełnił moje oczekiwania. Choć, przyznaję, marzyłoby mi się jeszcze przejść taką alejką baobabów na Madagaskarze... :)

Jednym z najbardziej charakterystycznych zakątków był ten z basenem pełnym roślin, które podziwiać można również w poznańskiej Palmiarni, mianowicie z gatunku Victoria (tam V. amazonica, w Poznaniu V. regia). Te pływające "talerze" potrafią utrzymać na swojej powierzchni nawet ciężar dziecka!

Na terenie ogrodu mieściła się kolonialna rezydencja Château Mon Plaisir z XIX wieku - prawdę mówiąc bardziej okazała na zewnątrz niż w środku, ale dla nas i tak kompletna egzotyka.

... podobnie jak jeden z gigantycznych liści palmowych, który leżał sobie wyschnięty na ziemi. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy tego nie wykorzystali... Zasiadłyśmy na nim z Kuli jak na sankach (wszak był grudzień :D), a Cudak chwycił za łodygę jak za sznurek i... zaczął nas ciągnąć :D I nic się nie urwało! Tak się na Mauritiusie bawi zimą :D 

Po opuszczeniu ogrodu pojechaliśmy na zakupy. Mijaliśmy tubylców pracujących w polu tudzież czekających na przystankach pod ochroną parasolek (wszechobecny rekwizyt, absolutnie przydatny); oglądaliśmy też liczne hinduskie budowle (powiedziałabym, że Mauritius jest miejscami bardziej indyjski niż afrykański, co osobiście niezbyt przypadło mi do gustu - w końcu leciałam do Afryki, żeby zapoznać się z Afryką, a nie Azją, zresztą było to wg mnie dość tandetne) oraz typowe afrykańskie domy wyglądające w sumie bardziej jak baraki.















 
 
Nie wszystko palmą, co ma liście. Długo zastanawialiśmy się, obserwując z dużej odległości, czy to żywe rośliny, dopiero zoom dał odpowiedź. Potem widywaliśmy owo rozwiązanie antenowe w całym kraju. Nie przepadam za sztucznością, ale tu musiałam przyznać, że zdecydowanie mniej szpeciła krajobraz niż postawienie samych nadajników. 
 

W centrum handlowym zderzyliśmy się ze świąteczną egzotyką - obwieszonymi bombkami choinkami i innymi dekoracjami bożonarodzeniowymi oraz kolędami z głośników. Wracaliśmy, podśpiewując "Let it snow" i ocierając pot z czoła przy 30 stopniach Celsjusza w cieniu palmy :D


Nazajutrz odwiedziliśmy zoo. JeyZ przez dwa wcześniejsze dni napalał się na safari z lwami, jednak na miejscu okazało się, że jest to rozrywka zbyt kosztowna. Obeszliśmy dostępną w tańszej wersji biletu część, która nas nie zachwyciła, było bardzo gorąco, na domiar złego Cudakowi na moście nad bajorem hipopotamów zwiało czapkę wprost do ich błotka :D Dlatego też oni poirytowani chcieli wrócić, ale ja uparłam się, żeby za dodatkową opłatą zobaczyć wielkie żółwie. I że oczywiście muszę mieć fotografa :D Początkowo jęczeli, potem poszli kawałek, a wtedy okazało się, że wcale nie ma dodatkowej opłaty i wszyscy ostatecznie znaleźliśmy się wśród odpoczywających gigantów. Spełniło się moje drugie marzenie - uwielbiam te stwory! Są taaaak bardzo z innej planety, w ogóle z innego wymiaru, zresztą jak wszystkie gady :D Latałam wokół nich jak opętana, głaszcząc i radośnie pokwikując,  JeyZ natomiast ewidentnie czuł się nieswojo w takim towarzystwie, a zapewne na zasadzie przyciągających się przeciwieństw wyraźnie spodobał się jednemu żółwiowi, który nader żwawo zaczął się do niego garnąć, tym żwawiej, im bardziej obiekt próbował się urwać. Dopiero kolejni gapie zajęli uwagę zwierza i JeyZ mógł się oddalić bez natarczywego kompana. 










 

Do bramy mieliśmy spory kawałek w upierdliwym słońcu , dlatego postanowiliśmy skorzystać z darmowego otwartego busika. Oczywiście obraliśmy zły kierunek, więc objechaliśmy całe zoo jeszcze raz, ale zupełnie nam to nie przeszkadzało - co tam brak lwów, gdy trzęsie i boli dupsko jak na prawdziwym safari! 

Po południu, włócząc się po wyspie, natrafiliśmy na plażę, która stała się naszą ulubioną - niedaleko hotelu, publiczna, bardzo długa i niezbyt zatłoczona, za to czysta. Mauritius to jest ogólnie bardzo cywilizowany kraj - plaże są codziennie sprzątane (choć może dlatego, że tubylcy zostawiają na nich śmieci) i zaopatrzone w WC. Ta też była, pech chciał, że musiałam skorzystać, i wtedy pokazała się prawda w słowach "nie oceniaj książki po okładce" - niby z zewnątrz budynek sprawiał wrażenie czystości, a wewnątrz w praktycznie każdej muszli klozetowej pływała sobie raźno kupa, wody nie było (prawdopodobna przyczyna zalegających odchodów), zaś w ostatniej kabinie... nie było nic. Jeno podłoga :D Nawet prysznica tam nie było, po prostu, no, kabina. I nie drąż :D 


Aha! W Poznaniu już tego nie ma, ale przez całe lata mojego życia w porze wakacyjnej uaktywniały się emitujące charakterystyczną melodyjkę samochody z lodami - dla przypomnienia TU. Na Mauritiusie też były (aczkolwiek z trochę inną melodyjką) i tak samo wkurwiały :D Na ten przykład siedziały my sobie z Kuli na piaseczku, czekając na egzotyczny zachód słońca (który w sumie ostatecznie wyglądał wypisz wymaluj jak w Kołobrzegu ;P), a tu ulokował się za nami wóz z durnym grajetkiem i nie dość że przygrywał w kółko to samo, to jeszcze smrodził. Skończył się zachód słońca - wóz odjechał! Zaprawdę szerokość geograficzna nie ma znaczenia. Ludzkość wszędzie jest irytująca :D