24 czerwca 2019

In my room

Z E. znamy się i przyjaźnimy od trzeciej klasy podstawówki. Jaspera i Kocią poznałyśmy w liceum. Jest jeszcze Konius, ale ponieważ oczekuje drugiego potomka (jako jedyna z naszej piątki), nie mogła niestety nam towarzyszyć w babskim wyjeździe do Kociej, która od 13 lat mieszka na emigracji.

1 czerwca, wieczór, Dzień Dziecka. W Polsce początek fali upałów. 
Ale nie dla nas słoneczne powitanie na obcej ziemi. Mgła gęstniejąca z każdym oddechem, ulewa nasilająca się z każdą chwilą, temperatura powietrza jakieś 15 stopni Celsjusza - w Irlandii to normalka :D 

Po przyjeździe do Clonakilty i ulokowaniu się w domu Kociej, niemal natychmiast zostałyśmy uprowadzone do samego serca miasteczka. Czyli do pubu, rzecz oczywista :D W pubie owym parę godzin wcześniej wyprawiano imprezę z okazji... chrzcin :D I nic tam w tym nadzwyczajnego, zaś w tym konkretnym dniu była to jeszcze dodatkowo kwestia wygody - po uroczystościach nie trzeba było przenosić się na świętowanie finału Ligi Mistrzów :D Tym sposobem już pierwszego wieczoru zetknęłyśmy się z typowym dla tego kraju obrazkiem: morze Guinnessa, okrzyki, szalone zaśpiewy i padanie sobie w ramiona, gdy wygrywała ulubiona drużyna (w tym przypadku Liverpool - co ciekawe, wszyscy lokalsi byli bardzo zgodni w wyborze faworyta), zaś na podłodze - proszę bardzo - pozostałości confetti w kształcie krzyży, przypominające o katolickim rodowodzie Irlandczyków (choć po skandalach podobno kryzys Kościoła jest powszechny). Sacrum i profanum. 
... choć tego drugiego zdecydowanie więcej, gdyż cała zgraja ludzi przeniosła się potem do hotelu, w którym organizowane są dyskoteki. I tak przy dźwiękach cudownych lat 90. stałyśmy się małpkami w zoo dla spragnionych świeżej krwi mieszkańców :D Irlandczycy po piwie są bardzo śmiali i nie mieli najmniejszego problemu z zagadywaniem nas, następnie z wyrywaniem do tańca, na samym końcu połączonego nawet z tak skomplikowanymi figurami jak podnoszenie i jednoczesne wirowanie wzdłuż własnej osi. 
Natomiast zagadywanie brzmiało mniej więcej tak:
Irlandczyk: - A ja frs tym i irlen?
My - Pardon? I'm really sorry, but I don't understand.
Irlandczyk: - Bt ja spk ingsz?
My: - Sorry, still nothing...

Cholernie ciężko szło na początku. Po jakimś czasie przyczepił się do mnie facet, który po swojemu coś mi tam próbował klarować, ja oczywiście niepanimaju, a ten dalej swoje. Ja znów swoje, on swoje, gdy nagle zaświtało mi takie "zaraz zaraz, coś nie gra, on chyba nie mówi po swojemu, tylko po... mojemu??" Po głębszym wsłuchaniu się w temat i przestawieniu mózgu na rozumienie z wyłączeniem akcentu olśniło mnie nagle, że facet objaśniał mi PO POLSKU: " Pracuję w fabryka sera... Gówniana robota! Kocham Cię kochanie moje!" :D 
Było to jednak najwyraźniej jego jedyne sztandarowe zdanie, ponieważ powtarzał je nam wszystkim po 10 razy. Co ciekawe, tylko ja jedna je zrozumiałam :D

Gdy już zbierałyśmy się do domu, wybrzmiała pamiętna z czasów szczenięcych piosneczka pt. "Boom boom boom boom" Vengaboys - TU. Głupia jak but, pewnie dlatego uczepiła się na amen i była przez nas wyśpiewywana we wszystkich możliwych momentach już do końca pobytu. Dosłownie. 

Pierwsza noc na irlandzkiej ziemi dostarczyła nam jeszcze jednej atrakcji. Mianowicie tak samo jak w Anglii, tak i w Irlandii są dwa krany, a prysznic uruchamia się nie przy pomocy kranu, tylko przycisku i pokręteł. Przy czym u Kociej w łazience dla gości (swoją prywatną ma przy sypialni - wow, wreszcie zobaczyłam na żywo układ domu, który tyle razy oglądałam w telewizji w angielskich programach lifestylowych) coś trochę nie styka w regulacji temperatury, a już tym bardziej nie styka, gdy zabiera się za to zgraja niezbyt trzeźwych bab :D I tak każda niezależnie doświadczyła najpierw smagnięcia lodowatego strumienia, co skutkowało spanikowanym przekręcaniem pokrętła w kierunku cieplejszej wody, a w efekcie nagłym skowytem z powodu poparzenia wrzątkiem, po którym następowała żwawa zmiana ustawienia na chłodniejszą wodę i zabawa zaczynała się od nowa. Każda baba zabawiła tym sposobem dłuższą chwilę na naprzemiennych biczach wodnych, kończąc przygodę z pulsującymi czerwienią kolanami. Zrozumienie systemu przyszło dopiero nazajutrz, gdy każda wytrzeźwiała i nieco przemyślała temat :D Wystarczyło bowiem poczekać chwilę, aż nastąpią po sobie oba ekstrema i wówczas stabilizowała się ustawiona uprzednio temperatura. Gdy już do tego doszłyśmy, przez wszystkie te dni żadna z nas nie odważyła się kombinować z temperaturą, kąpałyśmy się solidarnie w jednej z góry ustalonej, ale jakoś nam wszystkim to względnie pasowało, co teoretycznie było już niezłym wyczynem samym w sobie. Praktycznie jednak był to jeden z najbardziej zgodnych wyjazdów w moim życiu, co zadaje kłam twierdzeniu, iż babskie wyjazdy rodzą konflikty. A powodów mogłoby być całkiem sporo.

C.d.n.