31 sierpnia 2014

Z Przygód druga i trzecia

Podróż do Kandavy, małej mieścinki na Łotwie, trwała aż do północy, a my robiliśmy się coraz bardziej nerwowi na myśl o tym, w jakich znów warunkach przyjdzie nam nocować. Niepotrzebnie. W zajeździe powitano nas bardzo miło, a po wejściu do pokoju wszyscy zgodnie odczuliśmy zachwyt. Czysto, ślicznie, spadzisty dach, wielka łazienka, ogromne wygodne łóżka... Rano szczerze żałowaliśmy, że nie możemy zostać dłużej, a uczucie żalu gwałtownie spotęgowała jajeczniczka z boczkiem i croissanty, którymi nas uraczono. Na dworze powitało słońce, zieleń brzóz i absolutna cisza. Wszyscy w pracy, a my na wakacjach - milutko! :) Kandava ujęła nas właśnie tym spokojem, jakby zatrzymaniem czasu. Ludzie niespieszni, nastrój nieco zapomniany, melancholijny. Kamieniczki trochę przestarzałe, ale mocno ukwiecone; piękny park z kościołem i malutkim cmentarzem na wierzchołku wzgórza; fundamenty dawnego średniowiecznego zamku i miniatura przedstawiająca ów zamek w dawnej krasie; wreszcie piękny zabytkowy czterołukowy most z 1873 roku - wszystko to sprawiło, że, mimo niewielkiego bogactwa zabytków, było to dla nas miejsce magiczne.
Niestety wcześnie zaczęło się chmurzyć, a w Jurmali, najbardziej znanym kurorcie nadbałtyckim na Łotwie, z nieba zaczęło dość solidnie kapać. Tam to w ogóle życie nas oszukało, najpierw trzeba było zapłacić za WJAZD do miejscowości, a potem nad morzem, gdzie spodziewaliśmy się fal, szumu i mew - woda była jak lustro, jej głębokość wysokości niewyrośniętego psa, i ani jednej mewy na plaży. O muszelkach nie wspominając. Wdepnęliśmy w śmieszne błotko zwane dnem, sfotografowaliśmy się w ciepłych strugach deszczu, po czym wleźliśmy do plażowej knajpki na cydr. Tzn. ja wlazłam na cydr, oni na soczek ;) 
Następnie pognaliśmy do Rygi. Zainstalowaliśmy się w akademiku, po czym pojechaliśmy do centrum coś zjeść i pozwiedzać. Po drodze wnikliwa obserwacja witryn sklepowych kazała nam wysnuć wniosek, iż Łotysze niemal do każdego słowa dodają końcówkę "-as", "-os" "-us". Na jednej reklamie nawet nazwisko Kirsten Dunst było przemianowane na Kirstenas Danstas! W radiu z kolei używali takich słów jak Internetas, Facebookas czy Barackas Obama, więc potem cały wyjazd mówiliśmy do siebie po łotewsku, nadużywając go zwłaszcza w kontekście puszczania bąków, pt. "idas gazotas" i takie tam ;D Dobrze, że Jezus wpasował się w końcówki, inaczej pewnie i jego by przechrzcili :D
Ryga okazała się równie piękna, co wredna. Tzn. tuż po tym, jak wepchaliśmy się do jakiejś firmowej stołówki  i, trafiwszy na happy hours, najedliśmy wszyscy za oszałamiającą łączną kwotę 5 euro, zesłała nam kilkugodzinną ulewę i totalne ochłodzenie. Co ciekawe, wg prognoz tego dnia miał spaść 1 mm wody. Być może chodziło bardziej o 11, i to cm ;P Z letniej sukienki trzeba było się przerzucić na sweter i kurtkę oraz kaloszki, a ciągły opad prosto w oczy zważył mi humor tak dokładnie, że aż mi się nie chciało nawet robić zdjęć, za to prawie się poryczałam ze złości. Jednak to, co zdążyłam zobaczyć, zauroczyło. Jasne, nowoczesne city, zabytkowa część pięknie odnowiona, pełno kolorowych ogródków, czuć klimat dużego miasta - naprawdę bardzo ładnie. I wiecie, co oni mają? Normalnie... nasz Pałac Kultury :D
Wróciliśmy do akademca zmęczeni i marzący o kąpieli. I jak nie kocham akademików jako kwater, tak muszę przyznać, że posiadają jedną cenną zaletę - dużo pryszniców. Czyli mogliśmy wykąpać się równocześnie, wzdychając z rozkoszy unisono, jakbyśmy brali udział w orgii :D
Zdjęcie robione w trakcie jazdy przez szybę samochodu, z odległości ok. 1,5 km - a uchwyciłam nawet ptaka w locie :D To się nazywa zoom i pewna ręka :D
Nazajutrz wyjeżdżaliśmy z Rygi okropnie wkurzeni słońcem! Dlaczego poprzedniego dnia tak nie było?? Oczywiście wiadomo, dlaczego - że zacytuję Złego, cytującego, zdaje się, głos pokoleń: "Why? Because fuck you, that's why" :D Ale z drugiej strony tego dnia też potrzebowaliśmy słońca, jechaliśmy bowiem w rejony mało zabudowane. Chociaż... czy o Łotwie w ogóle można powiedzieć, że jest zabudowana? Skoro jedna trzecia narodu mieszka w stolicy, a przejeżdżając przez cały kraj, ma się chwilami wrażenie, że ograniczenia prędkości są dla UFO, no bo na co komu prędkość 50 w miejscu, gdzie są dwie chałupy na krzyż...
Dotarliśmy do pięknej jaskini Gutsmana w Siguldzie, z którą łączy się legenda (TU) związana - niestety dość niechlubnie - z polskim oficerem. Na tych terenach znajduje się zresztą sporo jaskiń z cudownie plastycznego piaskowca, stanowiących nie tylko atrakcję, ale też prawdopodobnie coś na kształt przechowalni - tak wnioskuję z wbudowanych w wiele otworów drzwiczek.
Następnie piękną drogą wśród górzystych lasów, przypominających Kaszuby, pofrunęliśmy na XIII-wieczny zamek w Turaidzie, zbudowany przez założyciela Rygi, Alberta. Zanim jednak doszliśmy na zamek, mijaliśmy muzea, hektary idealnie utrzymanego ogrodui i kościółki - w tym chyba najśliczniejszy kościół, jaki widziałam. Bez cienia złoceń, w możliwie najskromniejszym, wręcz ascetycznym wydaniu, a jednak fantastyczny, bo w środku... biały. Jasny, z drewna, sprawiający tak niewinne wrażenie, że zgodnie uznaliśmy - jak brać ślub, to tylko tam!
Cóż wiele opowiadać, niech obrazy przemówią...
Kolejnym punktem na mapie było Līgatne. Tam dopadł nas następny zapowiadany 1 mm opadu (czyt. ok. 11 cm, wichura i wiadra wody), po którym nad maleńkim miasteczkiem uniosła się malownicza mgła, strumyczek przybrał postać rzeczki, a świeżość powietrza aż zapierała dech w piersiach. Mijaliśmy domy zbudowane w XIX wieku dla pracowników fabryki papieru, która nadal funkcjonuje (!), strumyki i mostki - przez jeden nawet przejechaliśmy, po czym po zawróceniu zrozumieliśmy, jak niewiele brakowało, byśmy urwali się razem z tym mostem do rzeczki... Za mostkiem kusiły kolejne skały z małymi jaskiniami, błąkaliśmy się zatem w błocie, z najwyższym trudem nie lądując zbiorowo dupskami w mazi. Warto było! Zachwycające miejsce, zadbane, a o czystości powietrza najlepiej świadczyły rosnące w stopniu rozpasanym porosty, które jako rasowi biolodzy natychmiast zaczęliśmy obmacywać. 
Późno się niestety zrobiło i znów trzeba było ruszać w drogę. Nie oparliśmy się jednak kuszącemu słońcu i świadomości, że kawałek za drzewami... jest morze. Nie żadna tam oszukańcza Zatoka Ryska, tylko prawdziwe, huczące, bezgraniczne morze! 

21 sierpnia 2014

Z Przygód pierwsza


Sobota, piąta rano. Spakowana na każdą możliwą pogodę, zaopatrzona w przewodnik i siatę leków plus stos kanapek, uśmiechnęłam się szeroko do Złego i Chmurki, i pomknęliśmy ich autem na spotkanie ze wschodzącym słońcem i Przygodą. Przygoda pokazała swe oblicze już na dwudziestym kilometrze od startu, zadałam bowiem swym towarzyszom dość głupie pytanie, które zasadniczo nawet nie powinno postać w mojej głowie, gdyż rzecz winna być oczywista. Mianowicie - a było to właściwie raczej upewnienie się - spytałam, czy wracamy w piątek.
Dziwne, ale pytanie okazało się trafione, bowiem uświadomiono mnie, że nie w piątek, jeno w sobotę :D Nie wiem, jakim cudem nie ogarnęłam tego, gdy planowaliśmy podróż, ale na szczęście żadna krzywda prócz przymusowego ręcznego prania bielizny mi się z tego tytułu nie stała. Pomknęliśmy dalej... i tak mknęliśmy z 11 godzin. Przekroczenie granicy niewiele zmieniło w charakterze podróży - nawet w radiu jedyną zawsze dostępną stacją, podobnie jak u nas, było:

W międzyczasie hostel powiadomił nas, że z powodu braku miejsca, które notabene mieliśmy dawno opłacone, zainstaluje nas gdzie indziej. Owo "gdzie indziej" oznaczało kawalerkę w dość ponurej okolicy, w okropnie zaniedbanej zabytkowej kamienicy, pełną ubrań, kosmetyków i jedzenia. Czyli wynajęli nam po prostu cudze mieszkanie, tylko chwilowo puste! Nie powiem, żebym czuła się tam komfortowo, zwłaszcza że dzień wcześniej Bosska opowiadała mi o pasożytach, które czają się we wszelkich kwaterach i tylko czyhają na ofiarę :D Moja schiza pognała nas na miasto, gdzie mijaliśmy po drodze interesujące znaki drogowe, np. ten:
 
Chwilę trwało, nim pojęliśmy, co oznacza :D
A że wieczór był gorący, po długiej podróży mieliśmy ochotę na piwko. Ambitny plan alkoholizowania się tanim kosztem, czyli piwem ze sklepu, spalił jednak z miejsca na panewce. Ekspedientka grzecznie skasowała nasze batoniki, a alko stanowczym ruchem odsunęła, tłumacząc, że od godziny 22 wszelkie procenty można nabyć jedynie w knajpie. Nocna prohibicja, niech skonam! Nasz wytrzeszcz oczu mógłby chyba konkurować z chorobą Basedowa, ale grzecznie przenieśliśmy się do knajpy. Upragnione piwo smakowało ogromnie, niestety - sobota, centrum wielkiego miasta, godzina 23:50 - i panie zaczęły sprzątać. Miasto zaczęło zamierać. Nasz wytrzeszcz przybrał na sile; okazało się jednak, że to nie koniec atrakcji, najlepsze jak zwykle czekało na samym końcu. Mianowicie dotarliśmy do "naszej" kamienicy, i jak wcześniej drzwi od klatki schodowej były otwarte na oścież, tak teraz tkwiły zamknięte na głucho. Szereg przycisków z cyferkami niewiele dawał z powodu pospolitego braku domofonu. Myślę, iż niewiele brakowało, by nasze oczy trzeba było wpychać na siłę do oczodołu. Wiemy, że Litwini nas nie lubią, ale żeby aż tak?? Oblał nas zimny pot, a w ustach śpiewały swojskie kurwy i ich rodzicielki. Na szczęście przedstawiciel przybytku odebrał telefon o tej jakże barbarzyńskiej (w sobotę w środku lata i środku miasta) porze, i kazał nam wcisnąć kombinację dwóch przycisków. Ku wielkiej uldze - zadziałało.

Rano szczerze uradowaliśmy się, że nikt nas w nocy nie ukatrupił, i uciekliśmy stamtąd czym prędzej. Na szczęście potem było już tylko lepiej, albowiem - Wilno jest piękne! Mimo nocnych strachów zafascynowało, zwłaszcza bogactwem pięknych kościołów rozmaitych wyznań, cerkwi (np. urzekająca Cerkiew Św. Ducha, z fantastycznym szmaragdowozielonym ikonostasem), synagog i innych zabytków sakralnych. Przez mickiewiczowską Ostrą Bramę z Matką Boską przedostaliśmy się do odnowionej części miasta, która kusi labiryntem jasnych uliczek, kamieniczek i bram. W jednej z nich znaleźliśmy pub, w którym pracownik mówił ładnie po polsku i zgotował nam degustację pysznych piw. W innej knajpie posmakowaliśmy cepelinów, czyli gigantycznych kluch z farszem mięsnym. Z powodu rozmiarów przysmaku każde z nas zrobiło się czerwone na twarzy z wysiłku, dlatego na Zamek Górny z Basztą Giedymina (władcy, którego podboje znacząco powiększyły teren Litwy, i który przeniósł stolicę do Wilna) zdecydowaliśmy się wjechać mini-kolejką. I dobrze, ponieważ potem czekało nas wdrapywanie się w upale po wyślizganych stopniach Baszty. Ale było warto - rozciągał się stamtąd wspaniały widok na rzekę Wilję, starą część miasta oraz nowe dzielnice, np. Śnipiszki.
Dzień miał się ku końcowi, a nam został jeszcze jeden punkt na trasie. Od zarania dziejów 1 listopada na cmentarzu w Poznaniu zbierane są datki na utrzymanie polskiego cmentarza na Rossie. Zawsze wrzucałam coś do puszki, ale w duchu nigdy nie pojmowałam, dlaczego co roku zbiera się na renowację jakiegoś tam cmentarza, i to na domiar złego poza granicami kraju.
Poszliśmy na ten cmentarz. Przestałam się dziwić.
Było to jedno z najpiękniejszych miejsc obejrzanych w trakcie całej tygodniowej wycieczki. 
Popołudniowe słońce przemykało między drzewami, promienie tańczyły na grobie matki Piłsudskiego, gdzie pochowano również jego serce. Równiutkie rzędy grobów polskich żołnierzy ponuro przypominały o rozmiarze wojen i nieustępliwości śmierci. A dalej, za bramą... czekała magia. Przyczajona, uderzająco piękna, niepokojąca i kojąca zarazem. Stare mogiły, niektóre olbrzymie, inne ledwo wyrastające z ziemi, te opatrzone masywnymi krzyżami i te prawie nieopisane, wymyślne i proste. Na miękko pofałdowanym pagórku smutno spoglądające, w dolinie nieregularnie pozapadane, porastające mchem i paprociami, w ciszy zapomniane, z wszelkiego pośpiechu odarte. Niezwykłe.

Za Janem Lechoniem szeptałam, przemykając na palcach:

„Czarna Rachel w czerwonym idzie szalu drżąca
I gałęzie choiny potrąca idąca -
Nikogo nie chce budzić swej sukni szelestem,
I idzie w przód jak senna, z rąk tragicznym gestem,
I wzrokiem, błędnym wzrokiem gasi mgieł welony,
I świt się robi naraz. I staje zlękniony.”
...

Nie chciałam wyjść. Ale kolejne miejsce na trasie Przygody czekało. Ruszyliśmy zatem.