29 listopada 2013

A jak artystyczna Czerwona anomalia

Dokonałam dziś niesamowitego odkrycia. 
Przeglądając pewien portal, natknęłam się na słowo "synergia". Nie pamiętałam znaczenia, dlatego wpisałam sobie w Google, gdzie oprócz powyższego otrzymałam również propozycje innych wyrazów - w tym  "synestezji". Coś mnie tknęło i postanowiłam i to sprawdzić, mętnie kojarząc jedynie ze środkami stylistycznymi poznanymi na języku polskim. Jakież było moje zdumienie, gdy zagłębiłam się w temat...

Synestezja to, w skrócie ujmując, stan lub zdolność (niektórzy utrzymują, że rodzaj choroby psychicznej ;D), w której doświadczenia jednego zmysłu wywołują także odczucia charakterystyczne dla innych zmysłów. Wyróżnić można kilka jej rodzajów, np. typu fonem-kolor - wówczas słyszane dźwięki przekładają się na barwy; typu fonem-smak, gdy fonia uruchamia wrażenia smakowe; typu grafem-smak, kiedy percepcja wzrokowa rzutuje na smak; czy typu grafem-kolor - powodującą widzenie liter, cyfr, a nawet całych słów w konkretnym kolorze. Są i ludzie, którzy widzą nawet kształty zapachu!

Podobno w pierwszych miesiącach życia wszyscy są synestetami. Zdolność ta pozwala nam przystosować się do nowego, bardziej skomplikowanego świata. Po pewnym czasie powinna jednak zaniknąć... ale nie zawsze się tak dzieje.

I w ten oto przypadkowy sposób dowiedziałam się, że... u mnie też się nie zadziało. Czyli że jestem synestetą typu grafem-kolor. 
SZOK! Przez calutkie życie byłam absolutnie PEWNA, że to całkowicie NATURALNE, normalne i powszechne! Tymczasem statystyki dowodzą, że synestezja występuje zaledwie u jednej na dwadzieścia tysięcy osób! Nie do końca znamy jej podłoże, pewna teoria mówi o dodatkowym połączeniu w mózgu, umożliwiającym współpracę normalnie się ze sobą nie stykających obszarów; inna temu przeczy, głosząc, iż pomieszanie zmysłów wynika z zachwiania równowagi między hamowaniem i wyciszaniem impulsów docierających do mózgu. Jak by jednak tego nie tłumaczyć - jest to zjawisko niezwykłe, chociaż gdy się tego nie wie, wydaje się całkowicie zwyczajne ;) 

Wyobrażając sobie litery alfabetu, każdą z nich widzę zawsze w konkretnym kolorze, bowiem raz przypisane przez mózg kolory pozostają takie same na całe życie. Podobnie jest z cyframi, a słowa, które zaczynają się na konkretną literę, zwykle również przejmują jej kolor, aczkolwiek czasem środkowe literki mieszają całość, wtedy trudniej mi określić, jaki co ma dokładnie kolor, chociaż go widzę. Nie kończy się też na podstawowej palecie barw, odcieni płodzę mnóstwo. Moje imię jest srebrne, choć to wyjątek, gdyż litera "A" jawi mi się jako... hm, no czerwona! Rany, może wszystko w życiu, nawet mój nick, ma swoje, poza prozaicznym, także i bardziej specyficzne, psychologiczne wyjaśnienie? :D

Podobno przypadłość ta może być dziedziczna. Moi rodzice jednak, gdy spytałam, czy widzą kolory liter, przyłożyli mi rękę do czoła, sprawdzając stopień zaawansowania gorączki, wnioskuję zatem, iż prędzej mam to po dziadkach ;)

Aha! Ludzi dotkniętych synestezją często charakteryzuje talent artystyczny. 
Ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości? ;)

25 listopada 2013

Blisko

Widziałam na dworcu reanimację. Mężczyzna ledwo dziesięć lat starszy ode mnie, leżał bezwładnie, gdy ratownik przeprowadzał masaż serca. Wokół pełno strzykawek, apteczka, leki. Nawet gapiów nie było zbyt wielu, pierzchli chyba, być może przestraszeni w równym stopniu co ja. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tak bezpośrednim zagrożeniem śmiercią. Zawsze docierały tylko wieści, coś się wydarzyło, aha, odwiedzimy, zaraz będziemy, pochowamy. Ale nigdy nie - "uratujemy". 

Czy potrafiłabym coś zrobić w takiej sytuacji? Czy przypomniałoby mi się cokolwiek z tego, czego uczyli na lekcjach pierwszej pomocy? Czy byłabym w stanie ruszyć swoje ciało, przemóc się, podjąć decyzję? Czy nie dotknąłby mnie paraliż, jak bym w ogóle zareagowała? Czy nie zwymiotowałabym, nie uciekła w panice lub zemdlała z nadmiaru adrenaliny? 

Boję się. Parę chwil wcześniej na tym dworcu i być może stanęłabym oko w oko z czyjąś tragedią. Boję się. Dotyku, obcego, ludzi... Boję się. A gdybym pomagała nieudolnie i by się nie udało, podczas gdy obok stałby ktoś, kto mógłby to zrobić lepiej?

Ale najbardziej się boję, że z tego strachu nie zrobiłabym nic. I już nigdy nie mogła na siebie patrzeć. 

Ten człowiek umarł.

17 listopada 2013

Przyjemność odkrywania

Ten, kto wymyślił nauszniki, powinien dostać medal. Że ja je dopiero teraz odkryłam... Tyle lat zmagań z zimnem i czapkami zjeżdżającymi z uszu, w których na dodatek zawsze wyglądam jak pajac - a wystarczyło raz przymierzyć, żebym się zakochała na amen. Urocze to, puszyste jak króliczy ogon, mięciutkie, milutkie, i rozkosznie grzejące... I o dziwo leży na mojej niechętnej wszelkim nakryciom głowie całkiem zacnie. Od razu perspektywa zimy stała się przyjemniejsza ;)

Ostatnio w ogóle mam czas objawień. Moja skóra obraziła się na mnie albo za pobyt na Rodos, albo za powrót z Rodos - w każdym razie postanowiła odejść w siną dal. Gdyby to chociaż zrobiła raz a dobrze, to jeszcze byłoby pół biedy, ale nie, ona musiała popękać i złazić drobniutkimi kawałeczkami, jakbym zapadła na jakąś ekstraordynaryjną wersję łupieżu. W apogeum smarowałam się balsamem kilka razy dziennie, co pomagało tyle, ile umarłemu kadzidło, miałam wrażenie, że zaraz się złuszczę na amen i już nawet nie będzie można o mnie powiedzieć "sama skóra i kości", bo nawet skóra mi nie zostanie. I wtedy dowiedziałam się o najcudowniejszym na świecie olejku pod prysznic marki własnej Rossmann. Dziwną ma to-to konsystencję, pieni się słabo, zapach raczej mniej niż średni - ale to, co robi z ciałem...!!! No bajka. Tak nawilżoną, miękką i miłą w dotyku skórę ostatni raz miałam chyba w życiu płodowym. Po tygodniu używania zapomniałam w ogóle o czymś takim jak łuszczenie się, balsam równie dobrze mogłabym wyrzucić, a niespecjalny zapach na szczęście nie utrzymuje się długo. Może na romantyczne tête-à-tête pod prysznicem ów produkt niekoniecznie się nadaje, lecz zważywszy, że chwilowo jakąkolwiek schadzkę mogę sobie zorganizować co najwyżej z wibratorem, jest to chyba kwestia do przełknięcia :) Tzn. kwestia zapachu ;P

Zostając przy sprawach fizycznych - wyobraźcie sobie, że ja, czołowa głosicielka nienawiści do siłowni i takich tam przybytków bakterii, kurzu i smrodu - byłam na spinningu! I to już dwa razy! Za pierwszym dałam radę, na szczęście jest tam czysto i cuchnie tylko w szatni, ale nie podobało mi się zupełnie, ponieważ miałam wrażenie, że zaraz urwie mi dupę wraz ze sromem. Czułam się prawie tak, jak pewnie jest po dobrym seksie - piszę "pewnie", bo naprawdę przestaję pamiętać ;P 
Na drugi trening szłam zatem wyjątkowo niechętnie, w dodatku po upierdliwym i męczącym dniu. A tu niespodzianka - dupa nagle przestała boleć, jakby przywykła do kształtu siodełka, muza i trenerka zagnała do jazdy, PMS dołożył swoje i wpadłam w taki amok, że jechałam wściekle z tym koksem, śpiewając zawzięcie i kręcąc tyłkiem, co razem skutkowało tym, że po zejściu z rowerka nogi mi zwyczajnie zwiędły i przez tydzień nie mogłam kucać :D Ale na pewno pójdę znów. Tylko z mocnym postanowieniem mniejszego szaleństwa.

Odkrycia dokonałam również w kwestii myśli technicznej. Od zawsze mam tak, że jak mi się jakaś piosenka wkręci, to potrafię ją zapętlać aż do wyrzygania. Na youtube do tej pory musiałam - jak to się obrazowo mówi - gwałcić ikonkę "powtórz". Ale teraz już nie! Albowiem dowiedziałam się, że w razie fazy maniakalnej wystarczy w adresie wybranej piosenki między "youtube" a ".com" wpisać "repeat" i problem gwałtu znika :D Genius!

A propos geniuszu muzycznego - w czwartek byłam ze Strzelcami na koncercie Wax Tailor. Uwielbieniem do niego zaraził mnie dawno temu Zagadkowy, płytę "Hope and Sorrow" przewałkowałam na wszystkie strony; nie mogło mnie tam zabraknąć. Było kameralnie, zupełnie inaczej niż w dużych klubach; stałam pod samą sceną i chłonęłam. Chyba dawno nic mnie tak pozytywnie nie nastroiło, chwilami po prostu zamykałam oczy i czułam kojące działanie muzyki, by za chwilę przy charakterystycznym dla Wax zwrocie w dźwiękach prawie skakać i wydzierać się, po czym przystawać w zdumieniu nad tym, jak cudownie można posklejać i ponakładać pozornie niepasujące do siebie kawałki piosenek, cytatów filmowych i pojedynczych nut. Przesympatyczny, energetyczny i cudowny dla ucha koncert. Posłuchajcie sobie TU, TU, TU i TU. Przyjemność. Warto.

11 listopada 2013

Music maniac

Mimo jawnej i cotygodniowej niechęci do niedzieli, jak również spadku nastroju wszystkich trzech Strzelców, spowodowanego brakiem siana, chwilowego choćby partnera oraz żarcia, staraliśmy się przywrócić sobie nawzajem równowagę, czekając przy barze na - darmowy oczywiście - koncert.

Nie spodziewaliśmy się wprawdzie niczego znamienitego, lecz tym razem siła przekazu artystycznego okazała się zbyt rażąca. Psychodela, jaką nas poczęstowano, spowodowała nagły a gwałtowny wypad z klubu, i to w takim pośpiechu, że ubieraliśmy się już na dworze, przypatrując ze zgrozą licznemu audytorium, które zostało w środku i niczym w transie udawało, jak bardzo jest tymi dziwacznymi, prującymi mózg pseudodźwiękami zachwycone. Przepraszam, ale nie mogę uwierzyć, że komukolwiek mogło się to podobać. Choć, jak wiadomo, gusta bywają różne.

Tak czy owak w nasze wrażliwe struny uderzyło dosadnie, postanowiliśmy więc odstresować się spacerem. Po przejściu połowy centrum mojego pięknego miasta dotarliśmy na ulicę Ratajczaka, gdzie doznaliśmy znów słuchowego paraliżu - tym razem jednak z zachwytu. Ktoś z kamienicy podkręcił na full TO, nam zaś aż zadrgało w trzewiach, a serce rozorała potężna potrzeba wtargnięcia do mieszkania autora tych drgań, z flaszką i bezceremonialnym "cześć, napijmy się, nie przeszkadzaj sobie". Gdyby nie to, że brama była zamknięta kratą, a my całkowicie trzeźwi, niechybnie znaleźlibyśmy się zaraz w hałasie poddasza. Zamiast tego staliśmy urzeczeni po drugiej stronie ulicy, oparci o jakąś witrynę, i słuchaliśmy jak nabożeństwa, ze skowytem duszy, która gnała nas ku poznaniu kogoś czującego dźwięki tak jak my, ku zrobieniu czegoś szalonego, ku przygodzie. Dziwne, tak prosta i niemal oczywista rzecz - chłonięcie głośnej dobrej muzyki - a podziałała niczym zaklęcie unoszące nas w opary magii.

Są chwile, kiedy chce się żyć. Pozornie bez znaczenia, pozornie bez głębszego sensu. Pozornie zupełnie zwyczajne. A wspaniałe.

1 listopada 2013

W kolorze ziemi

"Zjadasz garniec kiszonej kapusty, popijasz garncem zsiadłego mleka... i wnet depresja staje się najmniejszym z twoich zmartwień". 

Istnieją książki, które traktuje się jak najcenniejszy dar. Przyjaciela. Relikwię. Dla mnie takimi są wszystkie tomy sagi o Wiedźminie. Nie czytam ich na okrągło tylko dlatego, że chcę mieć przyjemność wracania do nich, nie kończąc każdego zdania z pamięci. Do tej pory zakładałam jednak, że dla Sapkowskiego jest to już etap zamknięty i trzeba się cieszyć tym, co jest, na wieki - nie mogę zatem powiedzieć, że czekałam na cokolwiek nowego z utęsknieniem. Jakież było moje zdumienie, gdy parę dni temu spadła na mnie bomba w postaci wiadomości, że nowa książka o Wiedźminie ukaże się dosłownie za chwilę! Zamówiłam najprędzej jak się dało i voila! Przedpremierowo - MAM! I czytam sobie, mimo łakomstwa dozując tę przyjemność drobnymi kęsami, by starczyło na jak najdłużej. 
Jakże ja tęskniłam za Jaskrem i jego subtelnymi (patrz pierwsze zdanie) mądrościami! :)

W międzyczasie wczoraj zrobiłam mojego pierwszego dyniowego stwora. Miałam go tworzyć z dzieciakami siostry, ale okazało się to na tyle trudne, że dzieci, znudzone, zajęły się sobą, a my pracowałyśmy w pocie czoła jak jacyś drwale lub rzeźnicy, wyrzynając koślawe otwory i grzebiąc się we flakach dyniowego plonu. Trud szczęśliwie się opłacił, bowiem spod naszych rąk wyszły takie oto cudeńka, w wersji premium wbogacone przez siostrzeńca kapuścianymi włosami :D

Potem zaś ruszyła zabawa w pląsające duchy, przy wtórze iście halloweenowych piosenek typu "Mydło wszystko umyje, nawet uszy i szyję" tudzież "Waka waka", oraz milusiego klekotania nakręcanej plastikowej szczęki :) 

Ktoś jeszcze nie wierzy, że istnieją...?!
A dziś... dziś spokój, zaduma, cisza. Jak zawsze w to święto - brakuje mi Dziadka. Chciałabym kiedyś w swojej własnej kwiaciarni robić dla niego piękne wiązanki. W podziękowaniu za wrażliwość na przyrodę i świat, którą we mnie wszczepił. Za zwracanie uwagi na pozornie błahe drobiazgi, które okazywały się naszymi małymi cudami. I za wiele innych rzeczy.