25 marca 2016

Sterowiec

Ja pierdzielę. (Właśnie sobie uświadomiłam, że w weekend jest zmiana czasu.)

W tym tygodniu zaliczyłam zgon. Siedziałam na spotkaniu z producentem i tak mi zjechało ciśnienie, że nie mogłam utrzymać otwartych oczu :D Strasznie głupio się z tym czułam, bo pan mówił interesująco i naprawdę chciałam go słuchać, a tymczasem walczyłam ze sobą, miotałam się na krześle, żeby się ocucić, prawie dostałam zespołu niespokojnych nóg, którymi machałam dla pobudzenia krążenia... Dobrze, że pan zwracał się głównie do koleżanki...
Na szczęście wystarczyło się wcześnie położyć do wyra, żebym nabrała energii. Zdaję sobie sprawę, że powinnam po prostu chodzić spać z kurami, ale - że pociągnę ptasią nomenklaturę - jestem sową i nie umiem. Szczyt mojej aktywności przypada na okolice północy i co ja na to poradzę? Wtedy zaczyna mi się chcieć, mogłabym się uczyć, robić porządek, nawet ĆWICZYĆ! A tu jak na złość trzeba do wyra, bo się nie wstanie. I tak ciągle walczę z naturą. Ech, wieczna udręka, kolejna rzecz pod górkę ;P

Ej wiecie, co właśnie odkryłam? Że na youtube można sobie zmienić tempo piosenki! Ale super, wreszcie mogę słuchać soundtracku z Greya w wersji, którą lubię, czyli szybszej :D Przyda się na rozbudzenie. Tzn. no takie normalnie rozbudzenie, nie że zmysłów ;P

W ogóle dopiero tydzień temu dotarło do mnie, że już w ten weekend są święta. Wcześniej zupełnie o tym nie myślałam, ponieważ w mojej branży każdą świąteczną akcję zamyka się dużo wcześniej i np. teraz mentalnie jesteśmy już przy grillu, a nawet Wszystkich Świętych :D Dostajemy też oferty kupna rozmaitych ciekawostek, np. pyłu kąpielowego dla szynszyli :D 

Ale ogarnęłam się w porę, nawet spłodziłam trochę stroików, a na praktykach śliczne koszyczki z narcyzami i bratkami.
I się pochwalę - w szkole dostałam szóstkę za ślubny bukiet :D Można by go trochę jeszcze podrasować, ale szkoła ma ograniczone możliwości, więc i tak, uważam, wyszło nieźle. Zaczęliśmy też zajęcia z angielskiego. Mamy pełno nowych słówek, a jedno ćwiczenie z rozsypanych literek było tak trudne, że kończyłam je w domu! Fajne, taka łamigłówka, muszę się panu spytać, z jakiej książki nam to skserował, chyba sobie ją normalnie kupię dla odświeżenia. Co prawda powinnam się raczej przyłożyć do łaciny... ;)

 Zasadniczo chciałabym teraz złożyć Wam życzenia, tylko trochę mi głupio, ponieważ post rozpoczęłam od gorszącego przekleństwa. Chociaż właściwie dlaczego akurat to, a nie inne słowo jest wulgarne, i dlaczego W OGÓLE wulgaryzmy są niby takie złe? Ja tam je lubię, oczywiście umiejętnie wplecione. No to skoro się rozgrzeszyłam w tym temacie, życzę Wam na tę Wielkanoc wewnętrznego spokoju i odrobiny zadumy. I takiego już prawdziwego rozgrzeszenia, pozwolenia sobie na błędy - byle bez obciążania kręgosłupa moralnego. Moralność nie jest teraz zbyt modna - ale z nią jest się lekkim jak piórko. Skrzydlatych świąt!

14 marca 2016

Złoty wiek

Po tygodniu L4, który zafundował mi wyczerpany organizm, nie pozostało nawet wspomnienie.

Od stycznia próbowałam załatwić sobie praktyki. Usiadłam któregoś dnia, wpisałam hasło w przeglądarce, uważnie obejrzałam kilka kwiaciarni, wybrałam jedną, która miała najładniejsze prace i wystawiała je na Gardenii (pamiętacie bukiet antygrypowy? to właśnie ich), i niezwłocznie się z nią skontaktowałam. Pani najpierw powiedziała, że ma już praktykanta, ale miała sprawdzić z księgową, czy może wziąć jeszcze jednego. Księgowa się nie zgodziła, dzwoniłam jeszcze kilka razy, bo miałam różne pomysły na obejście tego tematu, aż w pewnym momencie po prostu odpuściłam, widząc, że chyba nic z tego. Niepocieszona zaczęłam chodzić po innych kwiaciarniach i dopytywać, ale nigdzie nie chcieli przyjąć na naukę. Któregoś dnia zadzwoniłam z głupia frant znów do tej pierwszej, bo jakiś impuls mi podpowiedział, że kto wie, może przecież ten praktykant zrezygnował... 
Jestem wiedźmą! okazało się, że praktykant przestał praktykować tak znienacka i zwolniło się miejsce! Ale pani miała oddzwonić, czy przyjmie mnie ostatecznie. Nie dzwoniła, więc już się wkurzyłam i odpuściłam, aż do zeszłego tygodnia, gdy koleżanka napisała mi, że właśnie zaczyna gdzieś swoje praktyki. Tak mnie zirytowało, że ona może, a ja nie, że zadzwoniłam znowu do tej kwiaciarni i wreszcie!!! dostałam zgodę, tylko bez konkretnego ustalania terminu na rozpoczęcie, ponieważ byłam chora. A tu nagle w poniedziałek dostałam wiadomość, że prędko mam oddzwonić. Zadzwoniłam, nieco zdenerwowana, że może znowu jakiś problem sobie wymyśliła, a tu babka mnie prosi, abym przyszła... 8 marca. Co miałam zrobić, zgodziłam się, w duszy przeklinając los, który zawsze wpycha mnie w jakieś epickie hardcory. Początek praktyk w DZIEŃ KOBIET?!! W pytę...!!!

Poszłam jak na ścięcie, przerażona niewąsko, ubrana jak na wyprawę w Himalaje i smarkająca; na miękkich nogach przestąpiłam próg...

... i znalazłam się w centrum chaosu, w oku cyklonu, w jakimś dzikim spędzie mężczyzn chyba z całej okolicy, wśród których uwijały się trzy kwiaciarki. Nie było czasu na wersal, prawie natychmiast przeszłyśmy wszystkie na "ty", a moja robota polegała na wybieraniu panom kwiatów z rozstawionych wszędzie wazonów i przekazywaniu tych kwiatków dziewczynom, które kręciły z nich bukiety i kasowały. To było jakieś totalne szaleństwo! Laski miały duże szczęście, że pracowałam tyle czasu w obsłudze klienta i że jestem biologiem, więc znam rośliny. Ktoś bez tych dwóch umiejętności chyba nie dałby rady, zwłaszcza że dziewczyny co jakiś czas rzucały mi polecenia typu "daj Hypericum", albo "jeszcze Anemone i to fioletowe Limonium". Chociaż szczerze mężczyźni nieobyci z takim miejscem są najcudowniejszymi klientami! Nic nie wiedzą, nie orientują się, jest im obojętne, jak co wygląda, byleby było ;D 

W pewnym momencie przyszedł facet, którego natychmiast rozpoznałam, ponieważ lata temu był kurierem zbierającym z punktów sprzedaży telefony do naprawy i współpracowałam z nim w firmie telekomunikacyjnej. Myślałam, że to klient, ale okazało się, że rozwozi bukiety w ramach akcji wysyłkowej! Nie poznał mnie, podszedł i flirciarsko zagadał, że może się przedstawi, bo widzi, że nowa koleżanka i fokle, a ja mu z miejsca wypaliłam, że my się przecież znamy :D Chwilę zajęło rozpoznanie mnie (na pewno nie pomagały mu lumpy, które miałam na sobie, w końcu w telefonii zawsze mnie widział w eleganckim mundurku ;)), po czym przyszedł drugi facet, z którym też współpracowałam, i ten mnie od razu poznał, ale zaskok roku przyjęłam jeszcze później, gdy odkryliśmy przed szefową, skąd się znamy, a ona spytała, czy pamiętam jeszcze jednego faceta. Oczywiście pamiętałam, i się okazało, że to jej mąż!!! Gdyby ktokolwiek wcześniej mi o tych chłopakach w ogóle przypomniał i zapytał, gdzie spodziewałabym się ich wszystkich spotkać, to kwiaciarnia byłaby OSTATNIM miejscem na ziemi, o którym bym w tym kontekście pomyślała!

W tym momencie zrobiło się już tak rodzinnie, że zaczęliśmy gadać jak starzy znajomi. Laski niewiele starsze ode mnie, na razie wydają się bardzo sympatyczne, a robią cuda, aż szefowa obserwując mnie śmiała się w głos, że mi oczy z orbit zaraz wyjdą, tak chłonęłam wszystko, co tworzyły. To był jeden z intensywniejszych wieczorów od wielu miesięcy! Cztery godziny zleciały nie wiadomo kiedy, wróciłam tak naładowana adrenaliną, że bałam się, czy w ogóle zasnę. Potem dzwoniłam jeszcze do szefowej i mówiła, że opowiadała o mnie mężowi, a on spytał, czy chodzi o tę szczuplutką, spokojną dziewczynę, która wygląda na 17 lat :D

Swoją drogą powiem szczerze, że (trochę sobie pomaślę, co mi tam) zaimponowałam sama sobie tą determinacją. Kiedy się na coś uprę, to, jak mawia Bosska, nie ma chuja we wsi. Dwa miesiące krążyć wokół jakiejś kwiaciarni, bo tak sobie wymyśliłam? Nie wiem, skąd mi się to bierze. Intuicja level master czy jak...

W weekend natomiast z rana byłam w szkole, a potem leciałam z wywieszonym jęzorem na parapetówę Górołazki. Tematem przewodnim imprezy była wieś, obowiązywał zgodny z nim strój. Faceci przebrali się za chłopów w roboczych łachach, jeden nawet kupił w lumpeksie damskie spodnie i ubrał do białych skarpetek i szelek, inny paradował w kaszkiecie i rozchełstanym na białej podkoszulce sweterku, laski albo robiły za wiejskie dupeczki w różowych lateksach, albo za wiejskie dziołchy od krów (jak ja, w kwiecistej spódnicy na gumce, kraciastej koszuli i pikowanej kamizelce, z dwoma warkoczykami), jedna dziewczyna nawet za tę krowę właśnie, z raciczkami, którymi nie mogła nawet zrobić nam zdjęcia, ale system rozjebały Lessy i Górołazka - w takich chamskich sklepowych PRL-owskich fartuchach, chodakach, z chustkami na głowie i pomalowanymi czerwonym błyszczykiem rumieńcami na polikach ;D Wróciłam do domu pijanym tramwajem, a o poranku znów leciałam do szkoły, po czym z dziewczynami zrobiłyśmy sobie małą domówkę, z krewetkami na obiad, grą w Taboo i rozważaniami nad tym, jak to jest mieć 24 różne osobowości w jednym ciele, co kumpela podsumowała stwierdzeniem: "No i wiecie. Beka", które stało się hasłem dnia.

Ledwo żyję dziś żem zatem. Wnioskuję o dłuższą dobę. Od odmownych odpowiedzi będę się odwoływać aż do skutku.