25 października 2015

Wysokie c

Wpadłam w rodzaj transu. Cztery wieczory obcowałam z charakterystycznymi dźwiękami fortepianu, którymi czarowała finałowa dziesiątka laureatów Konkursu Chopinowskiego. Nigdy wcześniej nie śledziłam tych zmagań, w tym roku pierwszy raz włączyłam transmisję, trafiając na początek samego finału, i - jak się potem okazało - od razu na zwycięzcę.

Przyjęło się, że w finale uczestnicy muszą zagrać jeden z dwóch napisanych przez Chopina koncertów. Nie znałam żadnego, ponieważ nasz wielki kompozytor nigdy nie należał do moich ulubionych, dlatego odbiór utworu i świadomość zmieniała mi się wraz z kolejnymi pianistami. Przy pierwszym był po prostu wstrząs. Absolutny wstrząs, spowodowany dokładnie wszystkim, a najbardziej chyba pomieszaniem zmysłów. Chłonęłam obce dźwięki, te spektakularne miliony nut, których nie umiałabym nijak powtórzyć, których połowy w ogóle nie słyszałam, a jedynie widziałam w ruchach dłoni niesamowitego Seong-Jin Cho, jego palcach, jego mimice i uniesieniu. Potem zafascynowało mnie każde z wykonań, nawet dla mojego laickiego ucha tak odmienne od poprzedniego i niezwykłe. Było to jednocześnie piękne i frustrujące doświadczenie - ponieważ nie sposób nauczyć się tak prędko czterdziestu minut melodii, a chciałoby się ją znać na tyle dobrze, by wyczuwać wszelkie zmiany, najdrobniejsze różnice i czuć to wszystko tak po prostu, bez wysiłku, który wkłada się w zapamiętanie muzyki. Jednak jako że dziewięciu muzyków wybrało wykonywanie Koncertu e-moll, przy przedostatnim poczułam wreszcie, że coś pamiętam, że umiem już układać w myśli kolejne dźwięki. Że potrafię się już tylko cieszyć i wzruszać. Niesamowite przeżycie!

Ponieważ nie oglądałam wcześniejszych zmagań, trudno mi wypowiedzieć się na temat ostatecznych, całościowych wyników. Na mnie największe wrażenie wywarło finałowe wykonanie Szymona Nehringa - takie nasze, słowiańskie, nie wiem, czy idealne, ale z naszą fantazją, tęsknotami, całą paletą uczuć, które widać było również na jego młodziutkiej, przemiłej twarzy. To był prawdziwie polski Chopin. Tak. Nie bardzo rozumiem, dlaczego nie zasłużył na uznanie jury. Jego krakowiak po prostu rwał, rwał do pędu, szalonego tańca. Idealny w rytmie, w radości, w tej swojej chopinowskiej młodości.
Być może moje emocje są jednak zbyt mało profesjonalne, skoro upodobałam sobie również koncert Aimi Kobayashi - podobnie niedocenionej w ostatecznym głosowaniu. Ale nie przeszkadza mi moja ignorancja. Dzięki niej Aimi przeniosła mnie w jakiś totalnie kobiecy wymiar, na słoneczną łąkę z kwiatami i frunącymi pod wpływem wiatru dmuchawcami - taki obraz miałam pod powiekami przez cały jej występ. Dźwięki subtelne, zwiewne, magiczne, na wskroś ciepłe, ojej jak mi się to podobało. 
A... no cóż, nie dam rady nie wspomnieć... Tak czysto fizycznie to podobał mi się Georgijs Osokins. Ta jego nonszalancja, wkurzająca pewność siebie i oryginalność... Ja wiem, że dziecko, ale... Jesu, ogień :D

Najbardziej niesamowita była dla mnie świadomość, że w tak profesjonalny sposób grają bardzo młodzi ludzie. Najmłodszy z najlepszych ma niecałe 17 lat! Ileż to lat, dziecięcych lat żmudnych ćwiczeń, powtórek, sukcesów i porażek, by dojść do takiego stopnia mistrzostwa. A może to nie jest poświęcenie, tylko czysta przyjemność i miłość? Najpewniej. Sama grałam niegdyś na keyboardzie i choć nie lubiłam tego instrumentu, ponieważ zawsze marzyłam o skrzypcach, to jednak radość z nauczenia się kolejnej melodii była duża i popychała do dalszych prób, do doskonalenia. Ale gdy pomyślę, jakie cuda potrafią wyczyniać ci pianiści... W Koncercie e-moll są dwa takie miejsca, w których - przysięgam - słyszę nuty na trzy ręce. Przy każdej odsłonie na YouTube w tych właśnie sekundach usiłuję odkryć, jakim cudem pianista jest w stanie je zagrać zaledwie dziesięcioma palcami. Śledztwo na razie nie doczekało się rozstrzygnięcia. Po prostu nie mam pojęcia, jak.

Słowa pochwały należą się również Orkiestrze Filharmonii Warszawskiej, która przepięknie akompaniowała finalistom. Szczególnie urzekł mnie jej dyrygent, Jacek Kaspszyk. No pokochałam człowieka! Zawsze uśmiechnięty, ciepły i nad wyraz serdeczny, stanowił niemal ojcowską podporę dla zestresowanych uczestników, przed koncertami dobrotliwie wszystkich uspokajał, podczas koncertów puszczał do nich oczko, a już po gratulował i zamykał w przepełnionym szczerą dumą uścisku. Prawdziwie dobry duch tego etapu, przesympatyczny!

Podziękować trzeba również stacji TVP Kultura, która transmitowała całe wydarzenie, a w której studio pojawiło się wielu wybitnych gości, komentatorów i pianistów. Ich niebywała wiedza i fachowość oraz przede wszystkim po prostu pasja były wręcz namacalne i udzielały się każdemu. Wspaniale było przeżywać to wszystko razem z nimi, a w dobie Facebooka połączyć się w emocjach także z innymi melomanami, w tym i amatorami. Jak wielu ludzi czekało do nocy na wynik! Jak wielu śledziło zmagania od początku, spierało się, zgadzało i pisało z radością, że wreszcie dojrzało do takiej muzyki! To było wzruszające, jednoczące i budujące. Gdy wszystko już się skończyło, poczułam się jak lekoman po odstawieniu medykamentów. Nie jestem w stanie przestać nucić Chopina, boli mnie każda sekunda bez niego. Bo nie zapominajmy, że to jego geniusz tak jednoczy co pięć lat. I nawet gdy nie jesteśmy zadowoleni z werdyktu, nie zmienia to piękna tego niezwykłego czasu spędzonego na wysokim c. Kolejny konkurs zamierzam obejrzeć już nie z pozycji kanapy. Chcę to poczuć dokładniej. Prawdziwiej. Głębiej.

Odwyku nie planuję. 

Szymon Nehring - Koncert Fortepianowy e-moll Op. 11 - do posłuchania TU.

12 października 2015

W gościnnym Świętokrzyskiem

Ostatni przystanek: perła wschodu, czyli Sandomierz, miasto siedmiu wzgórz. Klimatyczny rynek z okazałym ratuszem, studnią i ślicznymi kamieniczkami, odnowiony i ukwiecony skrada serce, powodując od razu ciepłe skojarzenie z księdzem, który pedałuje zawzięcie, wzniecając kurz i podrywając ptaki do lotu ;) Mam słabość do Ojca Mateusza. I serialu, i Żmijewskiego. Obaj razem są jak rozgrzewający plasterek na chłód świata, jak różowy naiwny obłoczek na duszy. 
Wojenka
Miasto prowadzi konsekwentną politykę estetyki. Nie zauważyłam tam kiczowatych kramów z plastikowymi odpustowymi pierdółkami. Wszystko ma styl, nienachalnie nawiązując do szlachetnych, średniowiecznych korzeni. Nawet budka z podpłomykami wygląda jak z żurnala! Spacer ku gotyckiej Bramie Opatowskiej, czyli dawnemu wjazdowi do miasta, to niezwykle przyjemne doznanie. Wśród kamieniczek i urokliwych knajpek czuje się iście wakacyjny klimat. Polecam wejście na Bramę - widoki rekompensują nawet gigantyczny upał! 
Podpłomyki
W tyle Brama Opatowska
Widok z Bramy
Pyszna katedra wznosi się strzeliście naprzeciwko zamku. Jej ściany zdobi specyficzny kalendarz "Martyrologium Romanum", czyli zespół dwunastu obrazów przedstawiających męczenników poszczególnych miesięcy. Niesamowite, brutalne, ogromne, robiące wrażenie... 
Don Mateo? :)
Odbudowany zamek, w którym mieści się obecnie Muzeum Okręgowe, uplasowany jest na wzgórzu z widokiem na Wisłę. Stamtąd już tylko prosta - acz pagórkowata - droga do Dworku Skorupskich, zwanego Dworkiem Ojca Mateusza :) Który obecnie jest nim chyba już tylko z nazwy, ale klimat spokojnej sielskości roztacza nieustająco. 
Zamek
Widok spod zamku
W tyle katedra
Dochodzimy do pięknego kościoła św. Jakuba oraz Wąwozu św. Jadwigi - wg mnie najbardziej niezwykłego miejsca w całym mieście. Długi na 500 m wąwóz powstał w wyniku erozji skał lessowych. Wysokość jego ścian dochodzi do 10 m, a odsłonięte korzenie drzew, jamy i zwalone pnie nadają mu niepokojącego, trochę wiedźmowego charakteru. Czary.
Kościół św. Pawła
Dom Jana Długosza
Collegium Gostomianum, jedna z najstarszych szkół średnich w Polsce
Jeszcze większe czary czekają jednak w Podziemnej Trasie Turystycznej. Sandomierz znajdował się niegdyś na ważnych szlakach handlowych, co w połączeniu z niedużymi rozmiarami miasta i niemożnością rozbudowy spowodowało rozwój systemu podziemnych składów. Składy te z czasem poszły w zapomnienie, a odkryto je, jak głosi opowieść, przez tragiczny przypadek - pewnego ranka pod panem czekającym w kolejce do sklepu zwyczajnie zapadła się na kilka metrów ziemia. Dalsze badania obnażyły stopień podziurawienia terenu pod Rynkiem - stopień na tyle niebezpieczny, że groził zapadnięciem całej płyty. Na przestrzeni lat doprowadzono do likwidacji (wypełnienia "podsadzką") dużej części piwnic i magazynów, a resztę na potrzeby mieszkańców i turystów solidnie zabezpieczono. Do zwiedzania udostępniona jest pięknie oświetlona 450-metrowa trasa, podczas której przysłuchujemy się zamierzchłym legendom i natykamy na grób ze szkieletem, kość łokciową mamuta czy beczkę miodu pitnego.
Sandomierz żegnamy ze smutkiem i niedosytem. Na trasie jest jednak jeszcze Iłża, z ruinami zamku, do których docieramy bardzo stromą, ubłoconą ścieżynką wśród pokrzyw, podczas której prawie gubię buty ;) 
Wejście okupione jest słoną jak na ilość atrakcji ceną, jednak widoczki z baszty bardzo mi się podobają. W przejrzystym powietrzu można ponoć dostrzec nawet Góry Świętokrzyskie. No tak, jesteśmy blisko czarownic! A mnie dziwił wiedźmowaty wąwóz w Sandomierzu... ;)
Uwielbiam ten region. Kojarzy mi się z zielarzami, znachorami, chichotem na miotłach i nietoperzami. To takie "moje" :D Nas dopada jedynie chichot przyrody, która popędza ku nam gigantyczną burzę. Schodzimy rozległym polem, które, wyzłacane pszenicą, razi w oczy na tle coraz bardziej granatowego nieba. Uciekamy do samochodu w ostatnim momencie. Nawałnice w całym kraju łamią drzewa jak zapałki, a my pijemy beztrosko wino w salonie, marząc już o Zamościu i Lublinie. Lecz na tę chwilę, na ten wyjazd wrażeń musi starczyć. 
Niezwykły spektakl na niebie
Taka to właśnie Polska nasza :)