28 lipca 2019

Zielone światło

Jest jedna podstawowa sprawa, która odróżnia rdzennego Irlandczyka od gości z zagranicy: autochtonów omija wszechobecny deszcz. Nie ma w tym cienia przesady. Leje tam niemal codziennie, a oni chodzą po ulicach, jakby jakieś magiczne zaklęcie odpychało od nich krople - które, rzecz jasna, lecą prosto na turystów. Przy jednej ulewie wszystkim nam solidarnie kapało z nosa, więc najwyraźniej Kocia również jeszcze nie do końca zasłużyła na miano tubylca. Aczkolwiek progres jest, bo makijaż i fryzura pozostały na swoim miejscu. W przeciwieństwie do nas i naszych pand :D 

Najpierw jednak powitało nas... nie, nie słońce, no nie przesadzajmy. Choć nieśmiałe promyki udawały, że chcą się przebić przez gęstwinę chmur. 
Morze nas powitało! A raczej jego odpływ, który sprawił, że plaża Inchydoney nagle stała się gigantyczną przestrzenią pełną niespodziewanych zakamarków, malutkich jaskiń okolonych bajecznie kolorowymi skałami, morszczynów, które do tej pory znałyśmy jedynie ze szkolnych podręczników... Wiatr smagał piaszczyste, twardo ubite dno, poruszając wierzchnimi warstwami osuszonego, sypkiego piasku, który pod wpływem podmuchów po prostu... falował! Jakbyśmy wszyscy płynęli po tym dnie, rozbijając piasek niczym statek przedzierający się przez morskie bałwany.















Pogoda postanowiła pokazać nam dobitnie, co to znaczy Irlandia. Po mokrej próbie przespacerowania się po Clonakilty skapitulowałyśmy i resztę dnia spędziłyśmy zgodnie z katolickim trendem (choć w sumie był to całkiem bezbożny bezruch). Irlandczycy to bardzo wierzący kraj (aczkolwiek i tam dotarł już wiew rewolucji światopoglądowej), w kościołach działają z rozmachem i nie oszczędzają na niczym - ani na wodzie święconej, ani na... whisky. Której wystawki mają nawet nieopodal ołtarza :D Ok, po prawdzie widziałam takową tylko w jednym modlitewnym przybytku - ale umówmy się, w ilu polskich kościołach widuje się whisky za szklaną gablotką, podświetloną na krwisty czerwony? :D Chyba że jest to ich wariacja na temat mszalnego wina, hmmm... ;)
 
Następnego dnia wybrałyśmy się na zwiedzanie Parku Narodowego w Killarney. Dwudniowa wyprawa została zaplanowana dużo wcześniej, gdy nagle kilka dni przed naszym przylotem Kocia wystosowała do nas zatrwożoną wiadomość pt. "Jezusmariojózefieświęty, Trump przyjeżdża w tym dniu do Irlandii! Co to będzie, co to będzie, jeśli uda się wtedy tam gdzie my??". Zgroza ogarnęła nas poważna, bo żadna fanką zdecydowanie nie jest (zwłaszcza elementu owłosienia na czerepie, ale też i całokształtu), a gdyby za jego sprawą zamknęli nam drogę przejazdu i miały nas ominąć, jak się później okazało, TAKIE WIDOKI...





... zaprawdę, szczęśliwy ten Trump, że pojechał tylko na jakieś pole golfowe :D 

Kocia powiodła nas dłuższą i bardziej widowiskową trasą po górskich serpentynach, tunelach wydrążonych w skałach, zatrzymując się przy każdym punkcie widokowym i bardzo uprzejmie czekając sryliardy minut, aż skończymy jęczeć z zachwytu w przerwach od pstrykania tysiąca zdjęć - robiły się same w tym rześkim, przejrzystym, sycącym oczy kolorem powietrzu.








Wśród druidów i tej porażającej zieleni czułam się jak w swoim wewnętrznym świecie...


W Killarney udałyśmy się na miejsce spotkania. Spotkania trzech jezior! Czyli tzw. Meeting of the Waters: the Upper Lake (via the Long Range river), Muckross Lake i Lough Leane. Szlak wiedzie kipiącym zielenią lasem, z paprociami i poskręcanymi konarami drzew, które tworzą krajobraz niczym z magicznego tolkienowskiego Śródziemia, a prowadzą na brzeg jeziora, do którego wprost wpadają górskie zbocza, pyszniące się totalnie odjazdowym kolorem porastających je... kwitnących rododendronów! Roślina ta rośnie w Irlandii niczym chwast, eksploruje zarówno dzikie i niedostępne przestrzenie, jak i starannie planowane parki. Takie "chwasty" to chyba marzenie każdego ogrodnika...









Mijałyśmy kamienne mostki, okolone wszechobecnymi kamiennymi murkami, poprzerastanymi miniaturową pionierską roślinnością. Przemykałyśmy wzdłuż wijących się dzikich ścieżek, pośród paproci i wrzosów (jak tam musi wyglądać jesienią...!), w totalnej, dźwięczącej w uszach ciszy odludzia, którą przerywał tylko szum wody.


















Gdy wracałyśmy, na brzegu jednego z jezior usiedli dwaj młodzieńcy. Włączyli cicho bardzo miły dla ucha, saksofonowy jazz, który niósł się daleko, napawając spokojem i delikatną nostalgią.


Kolejnym przystankiem był Torc Waterfall (a po irlandzku Easach Toirc). Wodospad jak wodospad, całkiem swojski z wyglądu, ale ten las, którym się do niego szło...! Szaleńczo zielony, porośnięty mchami, z szemrzącym wartkim potokiem i oczywiście kwitnącymi na zboczach różanecznikami...









Gdy już porządnie zgłodniałyśmy, wybrałyśmy się na miasto. Hucznie zapowiadana przez nas jeszcze w domu popijawa w Killarney skończyła się na jednym piwie ;D Za to w pełni trzeźwości mogłyśmy ujrzeć prawdziwe Shire i... Pewex :D Który, co ciekawe, okazał się sklepem całkowicie... polskim :D 

Wieczór spędziłyśmy w naszym 4-gwiazdkowym hotelu - nie planowałam aż takiej rozrzutności, ale Kocia ewidentnie nie przywykła do innego standardu, a w sumie fajnie się poczułyśmy w tej odrobinie luksusu, wbrew pozorom całkiem przytulnego. Zwłaszcza że o poranku zaserwowano nam typical irish breakfast.
W mojej ocenie trudne do spożycia o tej godzinie, aczkolwiek myślę, że ilość tłuszczu prawdopodobnie wymusza nieprzyjazny klimat, o czym zresztą miałyśmy się przekonać już niebawem...

Do posłuchania Mrozu "Szerokie wody" - TU.