30 sierpnia 2015

Totalna Italia

Środa była dniem globalnego kryzysu. JeyZ już o poranku zaczął narzekać na koszmarne bąble na ramionach, Kuli też odmówiła plażowania, ja mogłabym opalać wyłącznie przód, dlatego zgodnie uznaliśmy, że zrobimy sobie dzień barowy, rzecz jasna w Tropei. Wjeżdżaliśmy do niej chyba z siódmy raz, i jak ZAWSZE, mimo wjeżdżania ZAWSZE z tego samego kierunku, docieraliśmy do centrum inną ulicą, co nie miało znaczenia o tyle, że jaka by nie była, każda ulica ZAWSZE prowadziła do tego samego skrzyżowania, na którym NIGDY nie wiedzieliśmy, kto ma pierwszeństwo, i ZAWSZE przepuszczaliśmy kogoś z coraz to nowszej strony. Jednak z czasem przychodzi doświadczenie. Pod koniec pobytu, w rytmie Mambo Italiano (TU) i z zimnym łokciem, nauczyliśmy się przejeżdżać pierwsi :D

Najpierw udaliśmy się na taras widokowy, co było doświadczeniem niezwykłym nie tylko z powodu widoku i szumu genialnie turkusowej wody, i nie tylko z powodu stateczku, który błyszczał poczuciem humoru i na dźwięk klaksonu wybrał sobie motyw przewodni z Ojca Chrzestnego :D Najpiękniejszych doznań dostarczył pan grający na saksofonie i na instrumencie wydobywającym jakieś takie dźwięki, jakby ktoś uderzał w bloku o poręcz schodów ;), co oczywiście w utworze brzmiało cudnie i kojąco. Totaaaaalny chill!
Fot. by JeyZ
Pokręciliśmy się trochę po mieście i poszliśmy do knajpy, by zdążyć z konsumpcją do sjesty. Na szczęście istniało jedno miejsce olewające sjestę, więc siedzieliśmy sobie przy pizzy, bruschetcie i Campari całe popołudnie, konwersując leniwie i ciesząc się cieniem. Nim się jednak spostrzegliśmy, ów cień roztoczył się nad nami dość niepokojąco, aż w końcu... zwyczajnie przypałętał burzę! I to JAKĄ! W jednej chwili po ulicach popłynęły rzeki, parasole nad stołami zaczęły hurtowo przemakać, markiza latała na wszystkie strony, co rusz kolejni goście z kwikiem uskakiwali przed strugami deszczu i wtłaczali się do maleńkiego wnętrza knajpki, my jako hardcorowcy zostaliśmy prawie do końca, czyli jakieś pół godziny, uważając sytuację za świetną przygodę i nawet próbując zamówić deser, na co pani zarekomendowała jednak opuszczenie stanowiska zewnętrznego. Mimo to wbrew pozorom obsługa nie wydawała się zbyt przejęta, wszyscy żartowali przy opuszczaniu parasoli i ratowaniu dobytku przed ulewą, totaaaalny luz! A najlepsze, że knajpa nazywała się Pantagruel, ten olbrzym. Jak to skomentował potem mój tata: był to olbrzym tak wielki, że gdyby się wysikał, zalałoby całą Europę. Zaiste, w kontekście aury było to niezwykle trafne porównanie!
Z naszego tarasu widokowego woda płynęła w dół zbocza niczym obfita rzeka, a chmury jednoznacznie wskazywały, że to jeszcze nie koniec atrakcji. Podarowaliśmy sobie zwiedzanie, postanowiliśmy po prostu zwyczajnie odpocząć, co, zważywszy wcześniejsze słoneczne rewolucje, było nawet wskazane. Burza wracała jeszcze wieczorem i nocą, a po niej nadeszło ochłodzenie aż na cały poranek :D

Wyglądało na to, że po wyspaniu bunt na pokładzie mija. Przypuściłam więc jeszcze atak na ambicję i... zatargałam ich na cmentarz :D Od pewnego czasu mam trochę świra na punkcie cmentarzy (wiem, osobliwa przypadłość), a włoskie są na dodatek kompletnym zaskoczeniem, ponieważ chowanie zmarłego w ziemi należy tam do rzadkości. Z powodu braku miejsca trumny wkłada się piętrowo na półki w specjalnych "blokach", które ciągną się, tworząc długie i kręte alejki. Natomiast stare grobowce nie mają nic wspólnego z taką masówką - to tak jakby porównać mieszkanie w "desce" z willą jednorodzinną. Grobowce, najczęściej zakupione przez bogate rodziny, są dużymi, zamykanymi na klucz budynkami zapewniającymi dozę intymności i spokoju, zwykle zdobionymi i ładnie przystrojonymi.
Na cmentarzu, na którym byliśmy razem, rosły też niesamowite chaszcze, co skutkowało tym, że w pewnym momencie moi towarzysze ujrzeli, jak na widok wielkiego krzaczora gorsząco się rozjaśniłam i zakrzyknęłam: "ROZMAAAARYYYYN!" :D Wtedy nawet JeyZ porzucił szyderę z mojego szaleństwa i też zachwycił się wybujałym zielskiem :D
Czyż ten rozmaryn nie jest wspaniały? :D

Z grobów w rytmie "Move on up" (TU) udaliśmy się na kolejną wyprawę po świecie. Wyczytałam z mapy, że mijaliśmy Santa Barbarę, pominięcie jej uznałam za karygodne i prędko znalazłam inne miasteczko o wdzięcznej nazwie: Filadelfia :D To dopiero był totaaaalny folklor! Trafiliśmy na chwilę przed sjestą, miejsce tętniło życiem, można było kupić np. żywe kurczaczki, gigantyczne oliwki, pasty złożone wyłącznie z dwóch składników, anchois, sadzonki ziół, wszystko z lokalnych płodów ziemi. JeyZ, mieszkający na stałe w Anglii, gdzie jada się samą chemię i wysoko przetworzony karton zamiast pokarmu, prawie dostał spazmów na ten widok. 
Fot. by JeyZ
Dobiła nas pizzeria, przez którą w trakcie naszego pobytu przewinęła się chyba cała miejscowa ludność, a co jeden mieszkaniec, to lepszy. Oni tam mają kurna wszystko. Góry, ciepłe morze, gorąco, temperament, pyszne żarcie, a na dodatek zajebistą cerę i... dupy! Normalnie w życiu nie widzieliśmy takiego nagromadzenia zgrabnych, wyćwiczonych męskich tyłków! Szczęki nam poopadały, w tym czasie na zewnątrz zaczęło padać, więc siedzieliśmy w środku w niemałej depresyjnej zawiści, z której na szczęście szybko uleczyła nas pizza. Prawdziwa włoska pizza. Ja miałam akurat z anchois, i mogę z całą odpowiedzialnością pizzożercy potwierdzić - nigdzie na świecie nie ma takiej pizzy jak we Włoszech. Nie wiem, na czym to polega, może to faktycznie inny smak, może zachodzą tam jakieś zmiany w mózgu i kubkach smakowych, może sprawia to klimat, a może człowiek sobie coś wmawia, ale no niestety.
Piękny, czarnooki młody Włoch, który przyjmował zamówienie, po chwili podszedł do JeyZ i o coś zapytał. Usłyszeliśmy to jako" coś tam coś tam cafe coś tam". JeyZ spojrzał na nas, mało pomocnie wzruszyłyśmy ramionami, pan czekał, zatem JeyZ odrzekł mu: "si". Na moje uprzejme zapytanie, na co się właściwie zgodził, odparł, że nie ma pojęcia :D Czekaliśmy więc w milczeniu, co przyniesie los, ale okazało się, że pan pytał tylko, czy napoje podać po zjedzeniu pizzy. CHYBA. W każdym razie tak właśnie je podał :D
Sjesta
Kobieta w czerni
Giulietta zażywa sjesty
Po opuszczeniu lokalu ujrzeliśmy oblicze sjesty - caluteńki plac, wcześniej tak kolorowo i apetycznie zapełniony, ział pustkami, ludzie poznikali, nawet niebo znów postanowiło odpocząć od słońca. Zwinęliśmy się więc i pognaliśmy do... Pizzo :) Wbrew pozorom nie pizza jest tam najpopularniejsza, a tartufo, lodowy deser. My jednak spróbowaliśmy inny, który też był niebiański. Lecz nie tylko z tego powodu uważam Pizzo za najcudniejsze ze wszystkich kalabryjskich miast. Przede wszystkim pokochałam je za te wszystkie uliczki. Są piękne, gorące i ukwiecone, w większości jednokierunkowe... choć nie zawsze, co dla kierowców bywa, hm, problematyczne :D Niestety poza tym, że wąskie, są jeszcze... zakręcone. I to tak pod kątem prostym. Zaprawdę każdy skręt okupiony był słyszalnym cierpieniem Giulietty! Kilka razy wyskakiwałam z wozu, by nawigować upoconego JeyZ, ale w końcu musiało się stać. SPALILIŚMY SPRZĘGŁO.
Czasem naprawdę nie da się przestrzegać zakazu zatrzymywania...
Swądu, jaki się rozniósł, nie powstydziłaby się spalarnia śmieci, na szczęście ostatecznie ominęła nas wątpliwa przyjemność przeszkadzania autochtonom w sjeście i umizgiwania o pomoc. Wykończony JeyZ stanął na parkingu, napis głosił, iż ów jest płatny, ale w gruncie rzeczy nikt nie wiedział, co, ile i komu zapłacić, ponieważ wokół nie było żywej duszy. Odwiecznym sposobem uznaliśmy, że w razie czego zmartwimy się później, i jęliśmy wspinać się w górę ulicy, w międzyczasie robiąc przystanki na środku chodnika na posmarowanie ciała panthenolem i oczywiście na foteczki. Lekko zasapani dotarliśmy do Zamku Murat, wzniesionego w 1486 roku przez Ferdynanda I Aragońskiego, będącego miejscem ostatnich dni napoleońskiego szwagra i generała, Gioacchio Murata. Widok stamtąd rozpościerał się naprawdę fenomenalny, psuła go nam tylko potrzeba fizjologiczna. Toalet oczywiście zero, co akurat jest przypadłością chyba całej Kalabrii, ale przecież Polacy zawsze sobie poradzą! JeyZ poszedł na zwiad, wrócił zadowolony i oznajmił: "Idź tam w podcienia, tam jest ściana, nikogo nie ma, a gwarantuję ci, że jeszcze nigdy nie miałaś i nieprędko będziesz miała taki widok podczas sikania". Mówił prawdę :D
Taras marzenie...
Jak on tam wyrósł?
Widzę siebie, stojącą o poranku w tym okienku, w białej haftowanej sukience, na boso, z kubkiem kakao w dłoni...


Fot. by JeyZ
Fot. by Kuli
Zeszliśmy jeszcze na plażę. Wzburzone morze huczało i uderzało huraganem o skały, kolor miało niepohamowanie granatowy, w oddali majaczyły wierzchołki kalabryjskich gór...


 
 
Koniec dnia spędziliśmy w Tropei, w sanktuarium, a potem zażądałam, żeby mnie zawieźć na większy cmentarz. Towarzyszy opuściły siły, dlatego snułam się samotnie, zadumana, onieśmielona, nieco nawet zalękniona. W pewnym momencie doszłam do skraju klifu. Teren urywał się w morzu. Niczym symbol.
Mozaika
Nie, to nie wejście do kościoła. To grobowiec.