24 października 2014

Siedem dni świat

Bo wiecie... 
Sobotę spędziłam w Berlinie :D
Podkład muzyczny TU :)

W związku z tym, iż JeyZ ma ciężki rok, podczas którego przeszły mu koło nosa trzy wycieczki, a czwarta, najbardziej planowana, nie doszła do skutku, postanowiliśmy, że specjalnie dla niego nasz jeden dzień w Niemczech potrwa siedem dni, aby biedak poczuł się jak na prawdziwym tygodniowym urlopie.
To był trudny siedmiodniowy dzień! :D
Oczywiście rozpoczęliśmy go wjazdem od dupy strony, bo przecież JeyZ był w Berlinie jakieś 200 razy i nie mógł wjechać jak zwykle. Nie. My musieliśmy, podobnie jak rok temu w Pradze, zatrzymać się na środku krzyżówki, podumać, czy ufać intuicji, czy znakom, po czym pojechać w ciemno na spotkanie Przygody :D 
Na szczęście intuicja podpowiedziała tak dobrze, że znaleźliśmy się tuż przy murze. Od mojego poprzedniego pobytu nie zmieniło się wiele, poza niektórymi malunkami. Nawet pogoda była identyczna, czyli mglisto i ponuro. Pocałowaliśmy się pod słynnym pocałunkiem Breżniewa i Honeckera, następnie udaliśmy się na Alexanderplatz i tam zaparkowaliśmy z duszą na ramieniu, debatując, czy aby na pewno znak z godzinami oznacza brak strefy, a nie niemożność parkowania poza nimi. Ostatecznie uznaliśmy, że w razie czego zmartwimy się tym pod koniec dnia, i udaliśmy się na miasto. Idąc wzdłuż ratusza, prawie pobiliśmy się o moment robienia zdjęcia na tle Wieży Telewizyjnej. JeyZ trafił na mgłę, ja na przetarte niebo, Hiszpan też na przetarte, więc JeyZ z zazdrosnym fochem zażyczył sobie kolejne i tym sposobem zrobiłam mu dobrych kilka fotek. Wszystkie z wieżą we mgle :D
Po drodze minął nas specyficzny pojazd - czyli pub na kółkach. Piwosze kręcili pedałami, ktoś trzeźwy (chyba) kierował, a piwo płynęło niemal wprost do gardeł. Chcę :D Tylko wtedy jeszcze by się tam przydał kibel ;)
Dalej poszliśmy uroczą uliczką handlową, pełną kramików i pięknych knajpek, zadrzewioną i kameralną, z mnóstwem pamiątek ozdobionych symbolem z herbu, tj. misiem w każdej możliwej formie.

Następnie wkroczyliśmy na Wyspę Muzeów na rzece Sprewie, gdzie znajduje się katedra, cudowne Muzeum Pergamońskie, które muszę następnym razem zobaczyć w środku, Stare i Nowe Muzeum, Muzeum Bodego oraz Stara Galeria Narodowa. Całość otaczają malowniczo kanały, jest po prostu pięknie! Zwłaszcza w słońcu, które zdecydowało się wyjść i rozproszyć mgłę. Nic dziwnego, że Angela Merkel nadal mieszka nieopodal - widziałam jej okno :D
Z osobliwości - przy okazji fotografowania dowiedzieliśmy się, jak daleko za neandertalczykami jesteśmy z techniką. Wiecie, że jest kij do selfie? :D Przydałby się nam ewidentnie, bo w swej próżności każdy chciał widnieć na zdjęciu :D A zdjęcia robiliśmy wszędzie, w każdej możliwej konfiguracji, nawet z termosem z kawą, który chłopaki wieźli z Poznania. Przejście jednego skrzyżowania zajęło nam jakieś 20 minut, i wcale nie z powodu świateł, tylko sesji "w ruchu" :D

Gdy w końcu dotarliśmy na Unter den Linden, ujrzeliśmy coś a'la muzeum Ampelmanna - tego socjalistycznego ludzika, który pojawia się na sygnalizacji świetlnej dla pieszych zamiast "normalnego". W środku można było kupić pamiątki z tymże ludzikiem oraz - oczywiście :D - zrobić sobie fotki na mini-skrzyżowaniach z Ampelmannem :D 
Bramę Brandenburską niezmiennie oblegali turyści i działacze społeczni ze swoimi happeningami i megafonami. Po obowiązkowej słit foci udaliśmy się ku Pomnikowi Pomordowanych Żydów Europy. Kształt obiektów zainspirował nas do przycupnięcia i napicia się. Chłopaki znów wyciągnęli termos, ja spoczęłam na płycie, potem Hiszpan odłożył obok mnie torbę i położył się na pomniku, JeyZ odstawił obok torby termos i kawkę, i poszedł robić zdjęcia, a ja poczułam, że mam za mało przestrzeni. I tak jakoś tę torbę przesunęłam... przewracając termos, z którego prosto na pomnik wylało się jakieś 300 ml kawy...
... zbezcześciliśmy pomnik HOLOCAUSTU! Czego jak czego, ale HOLOCAUSTU! Zbierając w popłochu chusteczkami kapiący strumień, zgodnie doszliśmy do wniosku, iż do Izraela już nas nie wpuszczą. Hiszpan stworzył tę kawę, JeyZ odpowiednio ułożył i przygotował, ja zdetonowałam. Wszyscy jesteśmy zamieszani! Gdy nawet resztki nasiąkniętych chusteczek zaczęły zostawiać ślady, uciekliśmy w te pędy, by uniknąć rozstrzelania ;P
Ale najlepsze ciągle było przed nami. Na Potsdamer Platz wkroczyliśmy do pięknego i futurystycznego w kształcie Centrum Sony.
Chwilę odpoczęliśmy przy fontannie i obraliśmy kolejny cel, czyli Zoologischer Garten, słynny dworzec, niegdyś mekkę narkomanów i prostytutek. Widząc odległość, zaproponowałam przejazd metrem. Oczywiście najpierw się pogubiliśmy, potem obliczyliśmy, że to wyjdą trzy przystanki, czyli można kupić tańszy bilet, po czym okazało się, że przystanków było sześć, a nie trzy :D Czyli jechaliśmy pół drogi na gapę. I tak się rodzą stereotypy o Polakach :D Przy okazji odkryliśmy, że oszukują z metrem, bo z metra są... piękne widoki :D Jakiś czas jedzie się nie pod ziemią, a wysoko nad ziemią, widać rzekę, ogródki działkowe, bulwary i cudne budowle w oddali. 
U celu obejrzeliśmy niezwykły zegar wodny i Kościół Pamięci z celowo pozostawioną ruiną wieży - symbolem antywojennym. Tam też dopadł nas zachód słońca, więc... wiadomo - zdjęcia :D
Wracając metrem, zaczęliśmy łapać schizę pt. metro to inkubator dla zarazków, np. takiej eboli. W kulminacyjnym punkcie dyskusji ktoś zakasłał, więc jak na komendę mało elegancko, za to bardzo sugestywnie ukryliśmy twarze w kurtkach :D Przeciętni obserwatorzy pewnie uznali, że ktoś puścił bąka, zaś my prawie się udusiliśmy z przerażenia i śmiechu jednocześnie.

Po powrocie na Alexanderplatz poszliśmy do knajpy Georgbraeu, polecanej w moim przewodniku (ja bez przewodnika po prostu nie umiem funkcjonować! Psychicznie nie daję rady :D Zwłaszcza że ZAWSZE się przydaje! Tym razem pomógł kilka razy, łącznie z szukaniem metra.). W jednej z pięknych uliczek wzdłuż kanału mieściło się sporo zachęcających jadłodajni, ale ta oczarowała klimatem, gwarem i przede wszystkim - jedzeniem. Ja np. dostałam gołąbka, który wyglądał jak... golonka :D Taki wielki! Pycha! Kompletnie nie chciało nam się wracać, co zostało uwzględnione przez wyższą instancję, bowiem z miasta wyjeżdżaliśmy pełną godzinę. Po drodze mijaliśmy tłumy, co było moją zasługą, gdyż o poranku narzekałam na sterylny brak turystów i głuchą ciszę w mieście. Podobnie zresztą zasłużyłam się w knajpie - gdy kelnerka zaprowadziła nas cichcem do pustego skrzydła, marudziłam, że nie ma klimatu, bo tak bez ludzi. Po czym zwaliło się naraz chyba z 20 łbów. Od tamtej pory towarzysze mieli ochotę mnie zakneblować :D 
Przy wyjeździe trafiliśmy na ciekawą akcję świetlną - wszystkie ważniejsze budowle były oświetlone kolorami w kształcie np. kwiatów. Coś cudnego! Niezmiernie żałuję, że nie udało mi się tego uwiecznić. Zapamiętam to jednak dobrze, podobnie jak jazdę z głową wystawioną przez otwarte okno, w blasku ciepłego październikowego wieczoru. Jakże szybko minął ten siedmiodniowy dzień!

11 października 2014

Kolor!

Moja ukochana pora roku w pełni. Coraz chłodniejsze noce, coraz później wschodzące słońce... Kolory napuszone jak papugi, zapach ziemi, marznący nos, w uszach wszelkie odmiany ciepłej nostalgii, botki na nogach i ręce w kieszeniach. Szukałam nasion kasztanowca, popularnie zwanych kasztanami (przepraszam - jestem biologiem, musiałam to napisać ;D). Wiecie, jak ciężko jest o nie w mieście? Pod drzewami puste łupinki, a wnętrza ani widu, ani słychu! Dzieciaki biją się o każdy egzemplarz! 
Oczywiście tak długo łaziłam pod drzewkiem, aż znalazłam, no bo kto jak nie ja :) A tata przywiózł całą torbę z okolic działki, więc mam teraz na parapecie okazałą aranżację z lampionu, kasztanów, owoców jarzęba szwedzkiego i fajeczek żołędzi. I pięknie uśmiechniętego słonecznika.

Pogoda zidentyfikowała się z kwiatkiem i sprezentowała trochę późnego lata - ale zapachu nie zmieniła. Z zamkniętymi oczami rozpoznałabym jesień. 

Gdybym miała wybrać jedną piosenkę charakteryzującą ten stan... musiałabym wkleić całą playlistę ;) Tymczasem kilka propozycji, by Wam się milej oglądało zdjęcia. Czasem mam wrażenie, że w mojej głowie tkwi głównie tysiąc kolorów i jedna wielka, niekończąca się muzyka. Nie jest dziwne zatem, że na resztę rzeczy pozostaje już niewiele miejsca ;)  

Take five
Smooth 
Seize the day
Let go
Feather
 
  

8 października 2014

Na jawie i we śnie

Śniło mi się dzisiaj, że byliśmy całą bandą na liturgii poświęconej święceniom zakonnym Lessy :D I Lessy postanowiła zagłuszyć księdza opowieścią o farbach do włosów :)

A niedawno śniło mi się, że byłam asystentką Putina i baletnicą w jednym. I gdy tańczyłam, zobaczyłam, że ten durny Putin ma jakąś przydupnicę z Azji, i byłam o niego wściekle zazdrosna :| Ale uważam, że to i tak nic w porównaniu ze snem sprzed lat, kiedy to musiałam uprawiać seks z Hitlerem... Bosska skwitowała to tak: "Jeszcze Ci został do obsłużenia Kim Dzong Un" ;P

Myślę, że ma to jakiś związek z pewnymi brakami ;P Swego czasu rekompensowałam je chociaż bieganiem, ale we wakacje coś mi się stało z kolanami, jakby się nie smarowały w środku - bolą zwłaszcza podczas schodzenia po schodach, wszyscy się ze mnie śmieją, że to na pewno z powodu mojej wyjątkowo ciężkiej i masywnej sylwetki ;) - w każdym razie bieganie musiałam odłożyć :( Okropnie mi go brakuje... Więc aby nie zgnuśnieć zupełnie, zaczęłam chodzić na siłownię. Ale! Znacie mój wstręt do zwykłych siłowni. Jakaż była moja radość, gdy na osiedlu postawili mi siłownię open air! Namnożyło się tego ustrojstwa - i bardzo dobrze. Korzystają z niego i najmłodsi, i najstarsi, ostatnio ćwiczyłam pomiędzy paniami około 60tki oraz 5-latkami, więc średnia wieku wychodziła na moje ;). Oprócz orbitreka, wiosełek i różnych urządzeń na brzuszki i ramiona jest też tzw. biegacz, czyli taki drąg z wiszącymi na nim pedałami, na których macha się nogami w przód i tył. Uwielbiam to! Idealnie na rzeźbę tyłka i łydek, czego brakowało mi najbardziej po zarzuceniu joggingu!
Wczoraj zawlokłam na tę siłownię jeszcze moją siostrę. Zrobiłyśmy sobie rozgrzewkę, pomęczyłyśmy się, w międzyczasie pokazała mi jedno ćwiczenie ze swoich treningów, które wygląda na super lekkie, łatwe i przyjemne - staje się wyprostowanym, ręce rozkłada na boki na wysokości ramion i robi minimalne kółeczka całymi wyprostowanymi rękoma. I tak przez minutę. LOSIE! Po 15 sekundach prawie zrobiłam kupę z bólu!
Z kolei ja jej na koniec kazałam się jeszcze porozciągać, obiecując, że dzięki temu będzie ją mniej bolało nazajutrz. Właśnie dostałam smsa: "Ktoś mi mówił, że jak się porozciągam, to nie będzie boleć... You little liar! Moje łydki cierpią!". Na co odparłam: "A ja nie mogę ruszać rękoma!" Moja siostra podsumowała więc: "Słowem Ty szympans, ja Herr Flick".

I chyba już wiem, czyją kochanką będę w dzisiejszych snach ;P

5 października 2014

Easy like Sunday morning

Ubiegłą niedzielę spędziłam z Lessy, Górołazką i Bosską. Najpierw poszłyśmy na targi Smaki Regionów, promujące zdrową, polską, certyfikowaną żywność. Rekordowa frekwencja dowiodła, że trend powrotu do natury ma się świetnie, co cieszy nie tylko kieszenie lokalnych producentów, ale przede wszystkim - podniebienia zwykłych ludzi. A zwłaszcza ludzi z branży spożywczej, którzy na widok składu większości ogólnodostępnych produktów prawie się przewracają ;) 

Wyobraźcie to sobie... Świeżo wypiekane chleby i rogale świętomarcińskie, jeszcze cieplutkie, rozpływające się w ustach. Wszędzie pachnąca słoninka i prawdziwe wędliny - sinawe, nieładne, obłędne w smaku, jakże inne od tych ślicznie pokolorowanych i naszprycowanych wypełniaczami marketowych paskudztw. Prawdziwie domowe przetwory, syropy, konfitury, marmolady, marynowane grzybki i dynie. Wędzone ryby, lody ze stuletniej receptury, przyprawy z ekologicznych upraw, herbatki z owoców i ziół. Wszystko smakuje... naprawdę.

Przy stoisku z serami krowimi stał cudowny starszy pan, opowiadający ze swadą, jak prowadzi firmę razem z dwoma innymi tak samo stetryczałymi jak on dziadkami ;). Razem postanowili znaleźć jakieś zajęcie na starość - i tak oto mają osiem krówek i robią ser zawsze ze świeżego mleka. Stałam sobie cichutko przy tym stoisku, a pan co chwilę podsuwał mi kolejne kąski, a to twarogu, a to podpuszczkowego, i opowiadał o swoim gospodarstwie z takim ciepłem i spokojną radością, że szczerze mu pozazdrościłam. Tak samo jak nieodmiennie zazdroszczę zaprzyjaźnionemu panu od miodów, który choć śpi maksymalnie 6 godzin na dobę, tryska energią i zaraża swoją pasją. Ja go kocham, przysięgam! Wystarczy, że go zobaczę, i już się cieszę, on po prostu samym sobą wyzwala we mnie wielki szerolachny uśmiech. Jest ogromnie ciepłym człowiekiem, a o pszczółkach opowiada tak, jakby codziennie zakochiwał się w swoim fachu na nowo. Z racji tego, że miałam na studiach botanikę pszczelarską, którą uwielbiałam, na pierwszym spotkaniu popisałam się wiedzą i od tamtej pory pan też się zawsze cieszy na mój widok. Chociaż on chyba cieszy się na widok całego świata ;) Jezu, jak ja uwielbiam takich ludzi! Przy nich wszystko wydaje się nagle łatwe i piękne, i takie... no słodkie jak miód :) Który nawiasem mówiąc jest niesamowity. Moim faworytem jest zdecydowanie miód rzepakowy - szybko krystalizuje, przez co nabiera kremowej konsystencji oraz aksamitnego smaku. Niebo! Teraz czekam jeszcze na miód nawłociowy - o niego może być nieco trudniej, ponieważ pszczoły to niezależne cholery i nie zawsze lecą na te kwiatki, które się im podsunie. To wcale nie jest taka łatwa praca - trzeba ją po prostu kochać. 

Od tych wszystkich zapachów zgłodniałam i uparłam się, że chcę pierogi od Maryjki. Starsza pani uwijała się jak w ukropie, a i tak nie starczyło dla wszystkich. Tuż przede mną oznajmili, że koniec, nie ma! Kwasy żołądkowe wylały mi się w tym momencie do mózgu, przez co pozbyłam się wstydu i ruszyłam do boju, tj. zaczęłam łzawo marudzić, że na pewno coś jeszcze jest, że ja proszę, chcę, pragnę i pożądam... I oczywiście tak długo błagałam, aż wybłagałam zapas zarezerwowany dla kogoś innego, kto ostatecznie się nie zjawił :D Niestety pani Maryjka podzieliła sprawiedliwie również na kolejnych klientów, dlatego skapnęły mi się tylko trzy ;) Ale były pyszne.

Aby dojeść, pognałyśmy do stoiska z lokalnymi specjałami Wielkopolski. Oprócz cudownych śledzi w oleju rydzowym, które po prostu same się wsuwały, zainteresował nas bambrzok. Mimo poznańskich korzeni nigdy nie słyszałyśmy o tej potrawie, więc zamawiałyśmy go z pewną nieufnością. Rany boskie, jakie to było dobre! Oczywiście z, zapiekanych w cieście, ziemniaków - nikogo to chyba nie dziwi w naszym regionie ;) Podano je z sosem kurkowym - z prawdziwych kurek, nie jakichś tam aromatów. Z racji tłumów nie znalazłyśmy miejsca do siedzenia, więc jadłyśmy w kucki, a ja na koniec pochylona nad kawałkiem stolika i wypięta tyłkiem do publiki - jednak mimo tak niedogodnych warunków spałaszowałyśmy wszystko w pięć sekund. Mmnniam.

Na zakończenie tych przyjemności kupiłyśmy jeszcze od bardzo wyluzowanego trunkami pana (w sumie tam wszyscy byli wyluzowani! To też jest piękne) regionalne piwka i przeniosłyśmy się na miasto, a konkretnie do nowej części knajpy w Hotelu Kolegiackim. Która to nowa część mieści się na dachu kamienicy :D Gdy się tam znalazłyśmy, szczęki nam poopadały poniżej kolan - widok na czerwone dachy miasta i piękną farę, na siedzonkach podusie i kocyki, a w menu promocja - każde piwo za 5 zł :D Tooootaaaalny relaks!

To był bardzo miły dzień :)