29 lipca 2017

Oddech, oddech!

W tym tygodniu byłam pewna, że zgnijemy. Ja i moje rośliny. Lało prawie bez przerwy i zastanawiałam się, ile to niebo jeszcze pomieści ołowianych chmur. Już mi brzoza zaczęła chorować... 

... a bo ja nie pisałam o brzozie...!

Otóż coś mnie napadło i uparłam się na to jakże niebezpieczne drzewo zamachowców. Alternatywą mógł być dąb i klon, ale brzoza przodowała w rankingu najbardziej pożądanego rodzaju. Rozpowszechniłam informację wśród znajomych, można rzec, że uległam jakiemuś opętaniu, ponieważ niemal każda rozmowa w końcu schodziła na moje poszukiwania brzozy. Gdy już wszyscy wiedzieli, że będę mieć brzozę, zaczęłam poszukiwania. Tak, wiem, osobliwa kolejność... i, jak się okazało, dość lekkomyślna, ponieważ o ile drzewo to pospolite, to w ogrodniczych już wcale nie tak bardzo, zwłaszcza że nie zamierzałam sprawić, by zawitała trzy piętra wyżej, czyli musiała być to wersja płacząca, przygięta tak, by rosła tylko w dół. W moim ukochanym centrum ogrodniczym, które jest tak piękne, że najchętniej bym w nim zamieszkała, niestety nie było takiego drzewka. W marketach również zapomnij. Gdy dotarłam do centrum ogrodniczego, w którym kiedyś dorabiałam, okazało się, że mają. Tylko że wszystkie drzewka były stłoczone w jakimś totalnym gąszczu, w który trzeba było się wedrzeć, by wybrać odpowiednią wielkość. Najpierw zastanawiałam się nad takim trochę niższym, za to z wielkimi liśćmi. Ale intuicja kazała mi jednak wleźć głębiej w busz, by z poświęceniem pobuszować jeszcze. I poczułam silny zew natury, który mówił - oto i ona! Młodzieniec z obsługi wytaszczył ją dla mnie, a ja z miejsca oddałam jej swoje serce. Miłość od pierwszego wejrzenia. Dwumetrowa :D W związku z czym musiała przyjechać specjalnym transportem, który kosztował tyle co połowa tego drzewka, ale warto było! Jest taka piękna, ja w ogóle kocham brzozy, taka spuścizna po Dziadku, który mawiał, że brzoza jest jak panna młoda z zielonym wiankiem. Moja nie ma jeszcze białej sukienki, bo jest nieletnia, ale i tak wygląda cudnie, tylko przez tę cholerną pogodę złapała grzyba na listkach, bynajmniej nie jadalnego. Tak mnie to jakoś przeraziło, jakbym co najmniej to ja była chora, aż mi się śniło, że opadły z niej wszystkie liście i płakałam w tym śnie krokodylimi łzami. W lesie widziałam jednak, że to globalny problem z tą atraknozą, czemu ciężko się dziwić przy takiej zakichanej aurze. Ale nie narzekajmy, dziś ledwo wyszłam z pracy, nagle zaświeciło słońce. Taki prezent na dobry początek urlopu! Ja pierdolę, wreszcie! Nie mam pojęcia, jak przetrwałam ten rok. Był tak trudny, że postanowiłam zrobić sobie stacjonarny urlop, bez lataniny. Jedziemy w głuszę, lasy, pola, łąki, nawet jezioro jest dużo dalej :D Co więcej, nie mam dokładnego adresu, tylko mapkę ręcznie narysowaną przez właściciela, nie spytałam nawet, czy jest tam internet, klucz mam sobie wyciągnąć z witryny na tarasie... i jedziemy robić nic. Jednak żeby nie było tak lajtowo, to potem... o, potem będzie mały hardcore :D Taki troszkę powrót do przeszłości z czasów, gdy ledwo co uzyskałam pełnoletniość :D 
A co do roślin jeszcze, to mam ich już tyle, że naprawdę powinnam sobie na balkonie zamontować jakiś beczkowóz, i najlepiej żeby się wypełniał deszczówką. Na razie nie posiadłam umiejętności opierania się pokusie kupowania kwiatów... Ale jak już doprowadzę ten balkon do właściwego wyglądu, to zaprawdę powiadam Wam, że będzie pięknie. Tylko trzeba wytłuc zasrańce, obrzydliwe wstrętne kreatury, zwane gołębiami. W hierarchii nienawiści i hejtu są u mnie na drugim miejscu po komarach. Ale o tym innym razem, teraz już naprawdę uważam, iż warto by było pospać przed podróżą, chociaż nie wiem, jak zasnę, ponieważ sąsiedzi mają imprezkę (jebnę im, za całokształt, ale o tym też innym razem).

10 lipca 2017

Dotknij jedno, a reszta kulą śnieżną

Zgodnie z obietnicą, będzie słów kilka o remoncie, który oczywiście nadal się nie skończył.

Taki prawdziwy konkret zaczął się w styczniu, od wycinania futryn. O dziwo poszło panom tak sprawnie, że nie spadł nawet jeden kafelek w łazience. Tylko mi dziką japę w ścianach pokoju porobiło, w jednym miejscu nawet taką, że aż wzmacniająca siatka wylazła, a w innym z kolei wystarczyło wepchnąć palec, i już cały wleciał do sąsiedniego pokoju :D A potem było już tylko gorzej :D
Znaleźć ekipę miesiąc przed remontem szczerze graniczy z cudem. Niemal każda odpowiadała, że najwcześniej w marcu. Niby nic mnie nie goniło, ale wolałam płacić za mieszkanie, w którym bym żyła, niż takie, w którym hula wiatr, no i rodzice też czekali na moją wyprowadzkę, żeby ruszyć ze swoim remontem. Gdy wszystkie polecone ekipy zawiodły, pogrzebałam w internetach. Jak zawsze kierowałam się intuicją, i tym razem też mnie nie zawiodła. Oczywiście nie obyło się bez nerwów, złorzeczeń z mojej strony w cichości ducha, ale ekipa była z grubsza słowna i kumata, mimo że z powodu braku urlopu komunikowałam się z nią metodą obrazkową, czyli na ścianach rysowałam strzałki, gdzie mają na ten przykład zamalować staranniej czy cóś :D Więc ten element jakoś minął. Następnie wkroczyliśmy my z tatusiem, czyli duet od paneli. Niestety żyłam w błędnym przekonaniu, że po zeszłorocznym zalaniu mieszkania i małym remoncie została mi w salonie zrobiona wylewka. Było już jednak trochę za późno na jej wylewanie, goniły inne terminy, więc zaryzykowaliśmy, no i szczerze teraz żałuję, ponieważ podłoga po prostu pływa. Górki i dolinki, jest przechylona tak, że gdybym puściła kulkę, to pewnie by pokulała się aż do ściany; ugina się w rozmaitych miejscach, strzela i trochę mnie wkurwia, zwłaszcza że to miał być gwóźdź programu, cud świata i fokle ach. Prawdopodobnie za ileś lat będzie trzeba i tak ten problem rozwiązać, a wtedy będzie to już dużo trudniejsze, no ale chuj...

Zanim jednak założyliśmy panele, okazało się, że z podłogi wystaje kawałek rury. Wcześniej zakryty kanapą, teraz ujawnił się w pełnej krasie. Prawdopodobnie była to rura osłaniająca kabel antenowy z czasów, gdy takie kable przechodziły z góry na dół przez cały blok - taka technika. U rodziców też kiedyś to-to się ciągnęło, więc tata znał historię tegoż stworzenia, dlatego zaczął się chichrać na zasadzie "ale by było, gdyby po wyciągnięciu zrobiła się taka dziura do sąsiadów, jak kiedyś u nas, gdy tam wyciągałem ten kabel".

...nie minęła chwila, gdy po wyciągnięciu kabla zrobiła się japa z prześwitem do sąsiadów z dołu :D Aparatura podsłuchowa :D
Gdy już wytarzaliśmy się po podłodze ze śmiechu, zalepiliśmy japę gazetami i takimi tam, i już nie straszy. Wolałam nie podglądać sąsiadów, jeszcze bym seks zobaczyła i by mi się przykro zrobiło ;P

Gdy już zostałam specem od paneli, wrócili panowie od drzwi i zamontowali je.
Haha :D
Tia. Wprawdzie z mojej perspektywy tak to właśnie wyglądało, zwłaszcza że akurat tego dnia przebywałam w delegacji, ale z perspektywy panów, jak potem przyznali, były to jedne z najgorszych ścian do mocowania drzwi w całej ich karierze. Gdy wróciłam, przyznałam im rację. W życiu czegoś takiego nie widziałam! Na tej samej ścianie z jednej strony między drzwiami a ścianą była szpara na 5 cm, z drugiej na 1 cm. TA SAMA ŚCIANA! Mało tego, nie dość, że ściany idą w trapez, co zauważyliśmy już podczas układania paneli, to jeszcze są jakby cieniowane, z jednej strony cieńsze niż z drugiej. Przy łazience po postawieniu szafy okazało się dodatkowo, że ściana jest wygięta w pałąk :D Zresztą to nie jedyne takie miejsce ;)
Majstry wypełniały te dzikie przestrzenie między futrynami a ścianami chyba z tydzień.

Wróciłam do domu i zaraz pognałam na oględziny. I stanęłam jak wryta, a minę musiałam mieć mało inteligentną, ponieważ w głowie kołatało mi się tylko "co to, do chuja, jest za wystające gówno??". Obmyśliłam sobie szalenie sprytnie przesuwane drzwi, a za nimi miała być szafa. Okazało się jednak, że szyna wystaje dość mocno i włazi głębiej w przedpokój, więc szafy tam być nie może, bo się zwyczajnie... nie zmieści.
Stałam bliska płaczu, gapiąc się jak sroka w gnat, ale mądra głowa już pracowała, usiadłam, w wielkim szale umysłowym odpaliłam kompa i wymyśliłam, że szafa będzie węższa, a z drugiej strony musi być wobec tego mniejsza szafa i trudno. Ale byście widzieli mój popłoch, gdy myślałam, że japierdolęniezmieszczęsiędotakiejmałejszafyzmoimiciuchami.
Wyszło ostatecznie bardzo ładnie, choć nadal uważam, że zaraz przestanę się w tych szafach mieścić :D

Ale jak drzwi, to i trzeba było kupić klamki. Nauczona słuchać intuicji, uparłam się nie kupować klamek w markecie. Tym sposobem posrało mnie i pojechałam po klamki do...Gniezna. Gdzie, jak powszechnie wiadomo, mieści się m.in. psychiatryk. Czyli pojechałam po klamki do miasta z miejscówą bez klamek. Idealnie :D 

Pomniejsze problemy typu stare szafki, które kiedyś się mieściły, a teraz przestały jakimś czarodziejskim sposobem i trzeba było zmniejszać - przemilczę. Najlepsze i tak ciągle było przed nami... A najzabawniejsze, że gdy ekipa działała, trochę było mi smutno, że wszystko za mnie zrobią i mi zostanie już tylko malowanie kaloryfera. Zaiste głupota ludzka nie zna granic! I NAPRAWDĘ trzeba uważać, o co się prosi!

Malowałam sobie ten kaloryfer, najpierw dość pobieżnie i niezbyt starannie, po czym uświadomiłam sobie, że np. nie pomalowałam go od spodu. Z lenistwem wygrała myśl: jaka będzie wtopa, gdy kiedyś ktoś mnie będzie chciał ten teges na podłodze, obróci głowę, a tam od spodu będzie ział stary żółtawy kolor kaloryfera. I pomalowałam całość idealnie. Jak teraz sobie o tym myślę, to jednak wydaje się to mało prawdopodobne. Tzn. to, że ktoś by oglądał mój kaloryfer w trakcie igraszek, nie że mało możliwe, iż odbędą się na podłodze czy w ogóle ;P Choć w tej chwili raczej bym odmówiła, ponieważ nadal nie dorobiłam się dywanika, a gdzie mi na takiej gołej podłodze. Pod choinkę kupię :D

CDN., rzecz to jasna!