Pamiętam dokładnie dzień, w którym z rodzicami kupiliśmy "W pustyni i w puszczy". Podobało mi się, że książka była wydana na nieco pożółkłym papierze, jakby z odzysku, i bardzo lekka. Gdy tylko wzięłam ją w ręce, wiedziałam, że oddałam właśnie swoje serce.
Czytałam ją setki razy. Całkowicie zakochałam się w afrykańskim buszu i nieustannie marzę, żeby tam pojechać. Prawie każda kolejna informacja na temat Afryki Południowej tylko utwierdza mnie w tych fantazjach. Gdybym nie bała się chorób, pojechałabym choćby dziś. Równie mocno ciągnie mnie jeszcze tylko do USA. Ale Afryka... Matka Ziemi...
W międzyczasie obejrzałam (wielokrotnie, ostatni raz w te święta) film "Pożegnanie z Afryką", z genialnymi rolami Meryl Streep i Roberta Redforda. Kenia, zwłaszcza w ujęciach z lotu ptaka... Tego się nie da opisać. A jednak ludzie to robią. Naczytałam się relacji Martyny Wojciechowskiej z Etiopii, Michała Kruszona z Ugandy, ostatnio wróciłam do książki, którą dostałam od rodziców, widzących moje zafascynowanie tematem, jakieś 17 lat temu ;), czyli "Śladami Stasia i Nel". Naiwna powieść dla młodzieży, ale nadal umacniająca pozycję Afryki w moim sercu.
A teraz nastąpiło apogeum. Od zawsze rodzice i dziadek opowiadali mi historie wielkiego poznańskiego podróżnika i pisarza, Arkadego Fiedlera. Wychowałam się na "Ryby śpiewają w Ukajali", "Wyspa Robinsona", "Dywizjon 303". I chociaż żadnej z tych książek nie przeczytałam - co zamierzam oczywiście nadrobić - to mam poczucie, jakby Fiedler był kimś w rodzaju mojego przodka, bliskiego sercu. Jego synowie oraz wnukowie odziedziczyli awanturniczą żyłkę i oprócz tego, że prowadzą razem Muzeum-Pracownię Literacką w Puszczykowie (obejrzyjcie
TU), odbywają również własne wyprawy na koniec świata. Dzisiaj z całą rodziną wybrałam się w podróż sentymentalną, czyli na prelekcję Arkadego Pawła Fiedlera (wnuka), zatytułowaną "PoDrodze Afryka". Realizacja projektu pod tą nazwą oparła się na dwóch założeniach - przemierzeniu Afryki z góry na dół oraz dokonaniu tegoż przy pomocy... Fiata 126p :D Takie przeżycie jest w stanie zrozumieć tylko ten, kto długi czas był szczęśliwym użytkownikiem Malucha. My byliśmy :D Zatem radość nasza nie znała granic, gdy odkurzano nam dawno zapomniane fakty, i to w dodatku na tle ekstremalnych wydarzeń. Wyobraźcie sobie np. "naturalną klimatyzację dwustronną" (czyli jazdę z otwartymi oknami, i to przednimi, bo z tyłu w najlepszym razie lufcik) przy temperaturze 50 stopni Celsjusza albo przy ataku much tse-tse. Wyobraźcie sobie jazdę po gigantycznych dziurach, kiedy auto co najmniej jednym kołem zwyczajnie wisi w powietrzu albo grzęźnie po okna w błocie. Wyobraźcie sobie jazdę po wielkim kontynencie, gdzie ludzie raczej chodzą pieszo lub poruszają się na osłach, a widok Malucha jak budzi niesłychane wręcz zainteresowanie pomieszane z nabożną fascynacją i niezliczonymi propozycjami kupna.
Arkady P. Fiedler opowiadał bardzo sprawnie, ze swadą i prawdziwą pasją. O tym, jak ciekawych i gościnnych ludzi poznał, jak wszystkie dzieci z wioski z radością wypychały go z błota, jak "upuścił parę kropel moczu", gdy w rezerwacie prawie otarł się o niego goryl, jak na brzegu rzeki fotografował się na tle wielkich kamieni, które okazały się nosorożcami i w pewnym momencie wszystkie nagle jednym ruchem podniosły się na ich widok... "Ich", ponieważ Fiedler zaprosił do wyprawy ekipę trzech filmowców - założeniem trzecim stała się bowiem realizacja filmu z wyprawy. W ciągu 3,5-miesięcznej przygody podróżnik rozdzielił się z kolegami tylko na kilka dni, w tym czasie pokonując bardzo górzyste tereny, z którymi Maluch miał wyraźny problem i po każdym przystanku odmawiał współpracy. Biedny Fiedler musiał sam go popychać i zapalać, przemawiając doń czule jak do niemowlaczka (też tak robię, czasem działa :D). A pod górkę, w piachu i gorącu nie jest to najłatwiejsza na świecie sztuka. Nie wiem, czy stać by mnie było na tyle luzu w podobnej sytuacji. Chociaż gdyby moja wyprawa, którą wszyscy mi odradzali, zaczęła się od popsucia się auta, którym miałabym ją odbyć, to potem już chyba nic nie byłoby w stanie mnie złamać, nawet... afrykański mandat, który nie jest mandatem, tylko przyznaniem się do winy za odpowiednią opłatą :D Ani dwa tygodnie czekania, aż kairski port zechce (również za odpowiednią opłatą) pozwolić memu środkowi transportu w ogóle na wjazd do kraju.
Mimo pokazanych jakże licznych niedogodności (taki eufemizm) zakochałam się w Afryce jeszcze silniej. Tak BARDZO zazdroszczę tej podróży! Wiem, że musiała być kosmicznie trudna i wbrew pogodnym opowieściom - na pewno ogromnie stresująca; jednak po czymś takim moje życie byłoby już kompletnie inne. Etiopia, Kenia, Uganda, Zambia, Namibia, jezioro Tanganika, spalona czerwona ziemia, góry majaczące w oddali, cudownie zielone połacie po widnokrąg, niezwykłe plemiona i ich zwyczaje, wreszcie - baobaby! Gdy byłam dzieckiem, nie mieściło mi się w głowie, jak ten Staś mógł zrobić w środku drzewa dwie izby. Owszem, nasze dęby są wielkie, ale bez przesady, nawet w spróchniałym ledwo krok zrobisz. Dopiero w dobie internetu zobaczyłam na zdjęciach, jak wygląda baobab. A gdy teraz przy takim baobabie stanął Maluch... to drzewo jest chyba większe niż moje mieszkanie :D
Cudownie się słuchało i oglądało. Cały projekt możecie podejrzeć na Facebooku
TU, i zagłosować na niego w plebiscycie National Geographic Polska Travelery. Znajdziecie również szczegóły o kolejnych spotkaniach w innych miastach. W Poznaniu planowane było tylko jedno. Zainteresowanie przeszło najśmielsze oczekiwania i dziś odbyło się drugie spotkanie, które również nie wystarczyło, dlatego poszerzono cykl o dwa kolejne w maju. Sądzę, że na tym się nie skończy - i dobrze! Przy okazji zachęcam również do odwiedzenia Muzeum, o którym wspominałam. Znajduje się tam ogromna replika Santa Marii (statku Kolumba), na którą można wejść, wiele pamiątek podróżnika, kopie posągów, Ogród Kultur i Tolerancji... To miejsce budzi w człowieku gwałtowną potrzebę poznania życia innego niż nasze, posmakowania innej kultury, nakarmienia oczu innym krajobrazem. Bo przecież eksplorowanie świata można zacząć w każdej chwili, pod wpływem impulsu. Nagrodą jest zawsze to samo - choć nigdy takie samo. PRZYGODA.
To kiedy jedziemy? :)