9 marca 2014

Saperska robota

... droga do skarbu powiodła nas leśnym duktem. Pięknie tam było, słońce przebłyskiwało spomiędzy drzew, ptaki świergotały, a w nas zachłyśnięcie ostatnimi godzinami szaleństwa, perspektywa obejrzenia jeszcze dwóch zamków i znalezienie kesza w tej cudnej okolicy spowodowały kompletny zanik jakichkolwiek podejrzeń w stosunku do podłoża, po jakim dane nam było przemieszczać się autem. W związku z czym gdy z górki na pazurki wjechałyśmy prosto na lód, pod którym znajdowała się błotnista maź, a wszystko to razem poczułyśmy przez podwozie, sforsowałyśmy przeszkodę z okrzykami niepokoju, co tak nas wybiło z rytmu, że Górołazce zgasł silnik i z wrażenia postanowiła iść siku. Ja też skorzystałam z okazji, po czym z nowymi siłami i zapałem wsiadłyśmy z powrotem do auta.

I tak już zostało.

Pomieliłyśmy chwilę kołami w miejscu, po czym dym wydobywający się spod opon uświadomił nam, że sytuacja się nieznacznie skomplikowała. Z westchnieniem wysiadłyśmy synchronicznie i podjęłyśmy trud oceny sytuacji. Górołazka wróciła, porobiła parę ruchów przód-tył, ale efekt był raczej niekorzystny. Kolejne próby również nie szło uznać za udane, bowiem samochód zakopał się trwale, a ja dostałam z błota prosto w twarz. I tak zaczęła się brudna robota. Postanowiłyśmy odkopać koło do gołej ziemi, na której znalazłoby punkt zaczepienia. Zadanie miałyśmy o tyle utrudnione, że w żadnym punkcie wyjazdu nie zaopatrzyłyśmy się w saperkę; zatem w charakterze łopatki występowały po kolei: gałęzie, które z powodu wilgoci rozpadały się w rękach; gałęzie urwane wprost z drzewa; wreszcie własne ręce, początkowo nawet przyobleczone w plastikową siatkę. Następnie podłożyłyśmy gałązki przecudnego świerku, wyjęłyśmy wszystko z auta, po czym mnie, jako najlżejszą, zapakowano za kierownicę, a reszta załogi, plując błotem, poświęciła się pchaniu. 

Jak się można łatwo domyślić - gówno to dało. Lessy postanowiła poszukać pomocy w internecie, a my zaczęłyśmy lokalizować problem. Do wniosku, że jest on bardziej złożony niż nam się wcześniej zdawało, czyli że samochód zawisł na zbitej darni, doszłyśmy w tym samym momencie, gdy usłyszałyśmy diagnozę Lessy, iż nie ma zasięgu. Zapadła złowroga cisza, podliczyłyśmy w myślach, ile mamy jedzenia, picia oraz śpiworów, i podsumowanie wyszło blado. O ile śpiwór miała każda, o tyle jedzenie nieco się kończyło, a najgorszy i tak był brak wódki. Panika powoli okrywała cieniem nasze mózgi, na szczęście nieustraszona Górołazka nie zamierzała się poddać i zarządziła eksperyment z liną holowniczą, polegający na tym, że ja miałam rozbijać sparszywiałą darń spod auta długim pagajem, a one - przeciągać linę po obu stronach samochodu, aby utworzyć lukę między ziemią a podwoziem. Myślałyśmy jeszcze o lewarku, ale obawiałyśmy się, że i on się zakopie w namokłej nawierzchni i tylko pogorszymy sprawę. W momencie, gdy Górołazka zaczęła nawlekać linę na pagaj, by ją przeciągnąć pod wozem, a ja szukałam belek do podłożenia pod koła, Lessy najwyraźniej osiągnęła szczyt zdenerwowania sytuacją z, jak by nie patrzeć, jej własnym autem, i wyznała, że już nie może i musi zrobić kupę :D Potem przyznała się, że w miejscu, które wybrała na chwilę ulgi, widniało odciśnięte olbrzymie kopyto. Na szczęście informację tę na czas katorżniczej roboty zachowała dla siebie, inaczej niechybnie byłby to przyczynek do popędzenia z wrzaskiem na oślep przed siebie.

Przeciąganie liny okazało się całkiem dobrym pomysłem, jednak przy przednich kołach nawet ona nie dała rady - kiedy wsadziłam tam łeb, zrozumiałam, że bez rycia się nie obejdzie. Lessy ofiarnie położyła się na wznak w błocie i gołymi rękoma rozpoczęła wściekłe szarpanie bezlitosnej ziemi, Górołazka jej pomagała, a ja, porażona tym niecodziennym widokiem, nie padłam na twarz ze śmiechu tylko dlatego, że po prostu MUSIAŁAM to uwiecznić :D Czas mijał, Lessy wygrzebywała darń w tempie podrażnionego psa myśliwskiego, Górołazka waliła pagajem już niemal na oślep, byle tylko zrobić przestrzeń między glebą a podwoziem, a ja układałam belki. W pewnym momencie Lessy ogłosiła fajrant i oznajmiła, że przekopała wszystko, po czym wygramoliła się z błota kompletnie czarna, a Górołazka wyjęła z bagażnika ostatni gadżet, czyli... trzy jabłuszka do jazdy po śniegu :D Podłożyłyśmy je pod koła w ramach finalnego wspomagania wyjazdu, spojrzałyśmy po sobie i kiwnęłyśmy głowami - nasza ostatnia szansa nadeszła. Jeśli teraz się nie wykopiemy, to już chyba nigdy, zdechniemy tu i zjedzą nas wilki oraz rozdziobią kruki wrony. 

Wsiadłam, czując, jak pulsuje mi krew, laski z tyłu obwieściły gotowość. Odetchnęłam głęboko, zakodowałam sobie, żeby w razie czego jechać na lewo, by nie brnąć w dalszą koleinę, wrzuciłam bieg, one popchnęły, samochód zawył i...

Pojechał!!! Wydostałam się z koleiny, przejechałam kawał, słysząc, jak laski wrzeszczą "nie zatrzymuj sieeeeę!", po chwili zaś "stóóóóój!", na co odwrzasnęłam "nie!!!!!", bo nie dowierzałam, że odjechałam wystarczająco, by znów nie ugrzęznąć. Kilkanaście metrów dalej poczułam się bezpiecznie, wyleciałam z samochodu i rzuciłyśmy się sobie w ramiona jak żołnierze po zakończonej wojnie, bo tak się właśnie czułyśmy!!! 

Uskrzydlone ogromem zwycięstwa wypiłyśmy sobie herbatkę, umyłyśmy z grubsza ręce, zapakowałyśmy bagaże, wsiadłyśmy i ruszyłyśmy. Niestety dalsza droga okazała się równie parszywa, co chwilę sunęłyśmy prosto w błotko, więc kilometr jazdy wyglądał tak, że co parę metrów ryczałam na całe gardło: "Lewą, lewą!!!" albo "Prawą go!", Górołazka chciała wysiadać w biegu, wrzeszcząc, że zaraz się zesika za tym kółkiem, ja wrzeszczałam, że niech sobie sika, tylko niech jedzie, a Lessy siedziała tak cicho, iż prawdopodobnie miała zawał. Kiedy wreszcie wydostałyśmy się z nieprzyjaznej okolicy, obiecałyśmy jej solennie saperkę w ramach prezentu na najbliższą możliwą okazję. Po czym... znalazłyśmy skarb, przebrałyśmy spodnie, uśmiechnęłyśmy się do siebie i zgodnie uznałyśmy tę przygodę za zwieńczenie podróży. Acz niegodne powtórki ;)

9 komentarzy:

  1. Ale survival! Na takie wyprawy to trzeba mieć w aucie i saperkę (ja mam) i zapas wody, trochę jedzenia, latarkę, świeczkę, zapałki. Ale dobrze że się skończyło, jak skończyło!

    :-*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przejechałyśmy sporo takich dróg i tylko w powrotnej trasie się zakopałyśmy, więc i tak nie było tak źle - albo miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu ;) Niemniej 1,5h harówy w nerwach, jak w pysk strzelił. Dobrze, że chociaż słońce nas dogrzewało. Za to jaką wprawę teraz mamy, przerobiłyśmy chyba wszystkie sposoby :D

      :*

      Usuń
  2. Mam chyba strasznie bujną wyobraźnię, bo kiedy wyczytałam, że taplańsko w błocie było konkretne, zaczęłam się zastanawiać jak wyglądałyście, kiedy obmyłyście z grubsza ręce. A reszta taka jakaś z deczka brudna... Stanowczo za dużo francuskich horrorów oglądałam, bo poluzowały mi się klepki. Wyobraziłam sobie coś takiego:

    http://www.theguardian.com/film/2008/sep/12/horror

    Idę zrobić sobie napar z rumianku. Może to mi pomoże.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja mniej więcej tak wyglądałam :D dłonie doszorowałam dopiero przy użyciu pumeksu a ciuchy wyprałam 2 razy, bo błoto nie wyplukalo się dokładnie za 1 razem :)

      Usuń
    2. Istotnie, prawie jakbyś wyszła z grobu :D Następnym razem weźmiemy też rękawice ;)

      Usuń
  3. to był horror :) dobrze że trafiłyśmy na piekna pogode i sliczne meszki na drzewach :) i że wódka byla we mnie, bo tak na trzeźwo, to bym pewnie ryczała...
    takie przygody tylko z Tobą Kochanie :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się trochę bałam tej dziczy... Ale najbardziej się bałam, że dostanę zapalenia płuc po nocy w lesie :D Niemniej warto było to przeżyć. Teraz już wiemy, że odkopiemy wszystko :D

      Usuń
  4. Powtórzę się - ja chcę z Tobą na przygodę! :D

    OdpowiedzUsuń