Może i nie mam domu z ogrodem, kochającego męża i gromadki dzieci, ale mam za to taaaakie soboty :)
30 marca 2014
23 marca 2014
Specyfika stanu
PMS mam. Dlatego dzisiaj leciałam w ulewie do sklepu po coś, w czym się zakochałam totalnie, czyli sorbet malinowy Grycana. I chuj! Nie było! Żeby w XXI wieku w hipermarkecie nie było sorbetu Grycana?! Skandal i czyste chamstwo pomieszane z łajdactwem. Prawie się tam rozpłakałam z rozpaczy, no bo jak, ja mam PMS! Ja muszę!
Na szczęście znalazłam identyczny, tylko Zielonej Budki. Tańsze ciut i równie pycha. Mówię Wam, no pycha kompletna. Czyli w sumie zrobiłam całkiem dobry interes :) Oprócz tego nabyłam Soplicę orzechową, w ramach zapobiegania jelitówce, która wczoraj dotknęła siostrzenicę. Wszak trzeba się zdezynfekować. Siostrzeniec patrzył, jak z rodzicielką delektowałyśmy się napojem, ale sam z odcieniem żalu przyznał, że on jeszcze nie może tego pić, a wódki to już w ogóle. Ja pierdzielę, to dziecko ma dopiero 6 lat, a już gada o wódce. Przy czym w naszej rodzinie regularne pijaństwa dopadają tylko mnie, więc nie wiem ani skąd mu się to wzięło, ani jak to będzie dalej, może jakoś krzyżowo odziedziczył... Pocieszyłam go, iż jeszcze się dość napije w swoim życiu - w myślach dodając, że zwłaszcza gdy pójdzie w moje ślady ;P Chociaż wobec czystej wódki jestem absolutnie bezradna, a wnętrzności wręcz bezwładne. Ohyda powodująca głębokie traumy, skazy i rewolucje. Ble ble.
Z tym piciem zresztą jest tak śmiesznie. Czasem mam taki dzień, że po wypiciu całego wina ani drgnę, a czasem nogi mi się rozjeżdżają od byle piwka. Ostatnio na domiar złego pomieszałam, najpierw wypiłam z laskami piwo, a potem nalewkę, więc poszłam na nocny tramwaj, z poczuciem najwyższego szczęścia osiągając na przemian prawy i lewy krawężnik, i nawet mi jakoś szczególnie nie przeszkadzało, że dość długo nic nie jechało. Ale w końcu zdecydowałam, że już mi przeszkadza, więc wykazałam się szalonym sprytem i sprawdzałam rozkład w internecie, zamiast zwyczajnie wstać i podejść metr do słupa z wywieszką :D Co ta technika robi z ludźmi. Notabene dopiero jak poczekałam sobie 25 minut, skonstatowałam, że wcale nie jest czwartek, jak sądziłam gdzieś od połowy drugiego kieliszka, tylko poniedziałek (trzeba dobrze zacząć tydzień), a wtedy nocny nie jeździ, bo motorniczy ma dzień na seks (tak nam dawno temu panowie robotnicy wyjaśnili). Tzn. w sumie noc ma.
KURWA ZNOWU TEN SEKS!!!
22 marca 2014
W tych emocjach zapomniałam wstawić tytułu ;P
Seks jest wszędzie, a życie na głodzie nieznośne.
Co bym nie włączyła, wszystko o jednym. "Dziewczyna z tatuażem" - ledwo żyłam. "Gra o tron" - o Boże no. Ostatnio w akcie buntu włączyłam "Na dobre i na złe", myśląc, że co jak co, ale polską produkcję polskiej telewizji, w dodatku publicznej, oglądać będzie najbezpieczniej. Gówno tam! Na początku walnęli mi przypomnienie poprzedniego odcinka, gdzie ruda i młody SIĘ BZYKNĘLI, a na końcu dali powtórkę z rozrywki, co gorsza w wypasionym SAMOCHODZIE.
Za chwilę i przyroda będzie o tej bezsensownej czynności przypominać na każdym kroku. Pszczółki, motylki, króliczki kurwa i te sprawy. Wiosna jest bardzo głupią porą roku.
Na szczęście przynajmniej ładną ;P
Na szczęście przynajmniej ładną ;P
15 marca 2014
Kolory, kolorki!
Cały rok czekania i tym razem się opłacił. Gardenia przywitała pełnymi radości i oczekiwania na wiosnę ekspozycjami, które skradły nam nie tylko serca, ale nawet i mózgi :D Co skutkowało tym, że razem z Lessy:
- zachwycałyśmy się automatyczną mini kosiarką do trawy, a gdy wlazła do ładowarki, obie jak konkursowe idiotki zapiszczałyśmy: "Wrócił do domku!!!", czym nadzwyczaj rozczuliłyśmy zajmujących się ustrojstwem panów :)
- robiłyśmy sobie zdjęcia ze wszystkim - z grabiami, z podkładką pod kolana, z fartuszkami w kwiatki, z bukietami, z kolorowymi łopatami
- jak również z choinkami, misiami, wielkimi świecami w kształcie jaj
- oraz na huśtawkach, ławeczkach, a nawet traktorach :D
Tym razem konkursy kwiaciarń, czyli bukiety, zeszły na dalszy plan. Zachwyciły nas za to przepięknie skonstruowane i wykonane... stoiska. Niemal każde składało się z innowacyjnej lub co najmniej po prostu ślicznej ekspozycji, poza tym zaskoczyło nas sporo proponowanych przez producentów nowych rozwiązań. Były węże do podlewania, rozciągające się jak guma z 7 do 22 m. Były ściany roślinne do biur oraz ogrody na dachu. Były akcesoria dla kwiaciarń, w tym fantastycznie kolorowe tasiemki i tkaniny. Były pomysły na urządzenie mini tarasu, ze ścianami obudowanymi skrzynkami, spełniającymi rolę półek. Były też niesamowite sztuczne kwiaty - dopiero po pomacaniu dawało się rozpoznać, że nie są prawdziwe!
Urzekały okrycia na drzewka - niby zwykła płachta, ale ozdobiona
rysunkiem zwierzaka od razu inaczej wygląda i na dodatek wywołuje
uśmiech.
Szczególnie zainteresowały nas wazony, z których nie wylewa
się woda. Wewnątrz plastikowego pojemnika, którego otwór dzięki
nacięciom lepiej przylega do łodyżki bukietu, znajduje się włóknina nasączona wodą. W trakcie podróży wetknięte do wazonu kwiaty dotykają materiału, są zatem wystarczająco nawodnione, a my nie ryzykujemy zrobienia się kałuży.
Co do akcentów florystycznych - jak zwykle piękne, i chociaż dostrzegałyśmy w nich pewną powtarzalność w stosunku do kompozycji z poprzednich lat, ów fakt zupełnie nie ujmował ich autorom talentu. Zresztą... oceńcie sami :)
9 marca 2014
Saperska robota
... droga do skarbu powiodła nas leśnym duktem. Pięknie tam było, słońce przebłyskiwało spomiędzy drzew, ptaki świergotały, a w nas zachłyśnięcie ostatnimi godzinami szaleństwa, perspektywa obejrzenia jeszcze dwóch zamków i znalezienie kesza w tej cudnej okolicy spowodowały kompletny zanik jakichkolwiek podejrzeń w stosunku do podłoża, po jakim dane nam było przemieszczać się autem. W związku z czym gdy z górki na pazurki wjechałyśmy prosto na lód, pod którym znajdowała się błotnista maź, a wszystko to razem poczułyśmy przez podwozie, sforsowałyśmy przeszkodę z okrzykami niepokoju, co tak nas wybiło z rytmu, że Górołazce zgasł silnik i z wrażenia postanowiła iść siku. Ja też skorzystałam z okazji, po czym z nowymi siłami i zapałem wsiadłyśmy z powrotem do auta.
I tak już zostało.
Pomieliłyśmy chwilę kołami w miejscu, po czym dym wydobywający się spod opon uświadomił nam, że sytuacja się nieznacznie skomplikowała. Z westchnieniem wysiadłyśmy synchronicznie i podjęłyśmy trud oceny sytuacji. Górołazka wróciła, porobiła parę ruchów przód-tył, ale efekt był raczej niekorzystny. Kolejne próby również nie szło uznać za udane, bowiem samochód zakopał się trwale, a ja dostałam z błota prosto w twarz. I tak zaczęła się brudna robota. Postanowiłyśmy odkopać koło do gołej ziemi, na której znalazłoby punkt zaczepienia. Zadanie miałyśmy o tyle utrudnione, że w żadnym punkcie wyjazdu nie zaopatrzyłyśmy się w saperkę; zatem w charakterze łopatki występowały po kolei: gałęzie, które z powodu wilgoci rozpadały się w rękach; gałęzie urwane wprost z drzewa; wreszcie własne ręce, początkowo nawet przyobleczone w plastikową siatkę. Następnie podłożyłyśmy gałązki przecudnego świerku, wyjęłyśmy wszystko z auta, po czym mnie, jako najlżejszą, zapakowano za kierownicę, a reszta załogi, plując błotem, poświęciła się pchaniu.
Jak się można łatwo domyślić - gówno to dało. Lessy postanowiła poszukać pomocy w internecie, a my zaczęłyśmy lokalizować problem. Do wniosku, że jest on bardziej złożony niż nam się wcześniej zdawało, czyli że samochód zawisł na zbitej darni, doszłyśmy w tym samym momencie, gdy usłyszałyśmy diagnozę Lessy, iż nie ma zasięgu. Zapadła złowroga cisza, podliczyłyśmy w myślach, ile mamy jedzenia, picia oraz śpiworów, i podsumowanie wyszło blado. O ile śpiwór miała każda, o tyle jedzenie nieco się kończyło, a najgorszy i tak był brak wódki. Panika powoli okrywała cieniem nasze mózgi, na szczęście nieustraszona Górołazka nie zamierzała się poddać i zarządziła eksperyment z liną holowniczą, polegający na tym, że ja miałam rozbijać sparszywiałą darń spod auta długim pagajem, a one - przeciągać linę po obu stronach samochodu, aby utworzyć lukę między ziemią a podwoziem. Myślałyśmy jeszcze o lewarku, ale obawiałyśmy się, że i on się zakopie w namokłej nawierzchni i tylko pogorszymy sprawę. W momencie, gdy Górołazka zaczęła nawlekać linę na pagaj, by ją przeciągnąć pod wozem, a ja szukałam belek do podłożenia pod koła, Lessy najwyraźniej osiągnęła szczyt zdenerwowania sytuacją z, jak by nie patrzeć, jej własnym autem, i wyznała, że już nie może i musi zrobić kupę :D Potem przyznała się, że w miejscu, które wybrała na chwilę ulgi, widniało odciśnięte olbrzymie kopyto. Na szczęście informację tę na czas katorżniczej roboty zachowała dla siebie, inaczej niechybnie byłby to przyczynek do popędzenia z wrzaskiem na oślep przed siebie.
Przeciąganie liny okazało się całkiem dobrym pomysłem, jednak przy przednich kołach nawet ona nie dała rady - kiedy wsadziłam tam łeb, zrozumiałam, że bez rycia się nie obejdzie. Lessy ofiarnie położyła się na wznak w błocie i gołymi rękoma rozpoczęła wściekłe szarpanie bezlitosnej ziemi, Górołazka jej pomagała, a ja, porażona tym niecodziennym widokiem, nie padłam na twarz ze śmiechu tylko dlatego, że po prostu MUSIAŁAM to uwiecznić :D Czas mijał, Lessy wygrzebywała darń w tempie podrażnionego psa myśliwskiego, Górołazka waliła pagajem już niemal na oślep, byle tylko zrobić przestrzeń między glebą a podwoziem, a ja układałam belki. W pewnym momencie Lessy ogłosiła fajrant i oznajmiła, że przekopała wszystko, po czym wygramoliła się z błota kompletnie czarna, a Górołazka wyjęła z bagażnika ostatni gadżet, czyli... trzy jabłuszka do jazdy po śniegu :D Podłożyłyśmy je pod koła w ramach finalnego wspomagania wyjazdu, spojrzałyśmy po sobie i kiwnęłyśmy głowami - nasza ostatnia szansa nadeszła. Jeśli teraz się nie wykopiemy, to już chyba nigdy, zdechniemy tu i zjedzą nas wilki oraz rozdziobią kruki wrony.
Wsiadłam, czując, jak pulsuje mi krew, laski z tyłu obwieściły gotowość. Odetchnęłam głęboko, zakodowałam sobie, żeby w razie czego jechać na lewo, by nie brnąć w dalszą koleinę, wrzuciłam bieg, one popchnęły, samochód zawył i...
Pojechał!!! Wydostałam się z koleiny, przejechałam kawał, słysząc, jak laski wrzeszczą "nie zatrzymuj sieeeeę!", po chwili zaś "stóóóóój!", na co odwrzasnęłam "nie!!!!!", bo nie dowierzałam, że odjechałam wystarczająco, by znów nie ugrzęznąć. Kilkanaście metrów dalej poczułam się bezpiecznie, wyleciałam z samochodu i rzuciłyśmy się sobie w ramiona jak żołnierze po zakończonej wojnie, bo tak się właśnie czułyśmy!!!
Uskrzydlone ogromem zwycięstwa wypiłyśmy sobie herbatkę, umyłyśmy z grubsza ręce, zapakowałyśmy bagaże, wsiadłyśmy i ruszyłyśmy. Niestety dalsza droga okazała się równie parszywa, co chwilę sunęłyśmy prosto w błotko, więc kilometr jazdy wyglądał tak, że co parę metrów ryczałam na całe gardło: "Lewą, lewą!!!" albo "Prawą go!", Górołazka chciała wysiadać w biegu, wrzeszcząc, że zaraz się zesika za tym kółkiem, ja wrzeszczałam, że niech sobie sika, tylko niech jedzie, a Lessy siedziała tak cicho, iż prawdopodobnie miała zawał. Kiedy wreszcie wydostałyśmy się z nieprzyjaznej okolicy, obiecałyśmy jej solennie saperkę w ramach prezentu na najbliższą możliwą okazję. Po czym... znalazłyśmy skarb, przebrałyśmy spodnie, uśmiechnęłyśmy się do siebie i zgodnie uznałyśmy tę przygodę za zwieńczenie podróży. Acz niegodne powtórki ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)