Gnaliśmy na kwaterę, północ za pasem, góry, zakręty, ciemno wszędzie, głucho wszędzie... Nagle jak spod ziemi wyrosła... policja. I oczywiście NAS ZATRZYMAŁA.
Bosko.
Pan gadał w swoim języku, nic nie rozumieliśmy, ale i tak każdy wiedział, Zły z przyklejonym uśmiechem podał dokumenty, jakby ten milutki wyraz twarzy miał cokolwiek zmienić w ciemnościach, i czekaliśmy cierpliwie na wyrok. Niby nic nie zrobiliśmy, ale obcokrajowcy w konfrontacji z władzą zazwyczaj są na straconej pozycji.
Policjant chwycił dokumenty, uważnie obejrzał, po czym spojrzał na nas z nagłą uwagą i spytał, azaliż my Polacy. Kiwnęli my głową - tak, Polacy.
Zanim jednak zdołaliśmy choćby pomyśleć, jak nasza narodowość może wpłynąć na sytuację, policjant oddał nam papiery tak prędko, jakby go parzyły, po czym bez słowa wyjaśnienia rzucił "good night" i oddalił się rączo!
Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać, oddaliliśmy się równie żwawo, acz z niemałą radością :D Ciekawe, co go tak poraziło, czy sam fakt, że trafił na obcokrajowców i zanim by się dogadał, to już mu się odechciało, czy też np. wystraszył się, że prędzej to my go skroimy niż on nas :D Kto wie, może jednak czasem ta nasza polska łatka krętacza i oszusta się przydaje :D
W każdym razie nie oponowaliśmy, zgodnie uznając, że był to nasz ulubiony model kontroli drogowej ;)
Do małej wioseczki Vadu Izei przyjechaliśmy o północy, ze skruchą budząc właścicieli kwatery, którzy mitygowali nasze szczere przeprosiny i z uśmiechem oprowadzili po sporym gospodarstwie, a na końcu usadowili w jadalni, postawili przed nami palinkę, likier i kielonki, życzyli noapte bună i poszli spać. Zostaliśmy z dylematem - pić czy nie pić? Tak sami...? Ale jakże to tak nie pić, gdy częstują, nie wypada nie...
Można rzec, że na palinkę nie miałam dnia. (Właściwie to była obrzydliwa, ale ja po prostu nie cierpię wódki, więc moja opinia niewiele tu znaczy). Natomiast likier był fantastyczny. Nie mam pojęcia, z czego! Nie mogłam wyczuć ani jednego znajomego owocu, a jednocześnie wszystko razem było jakieś takie harmonijne, gorzkie ze słodkim posmakiem, jakby ktoś w aronię wkręcił wiśnie i śliwki, a potem zmieszał z czeremchą... Był to jeden z lepszych likierów w moim życiu. Im natomiast nie smakował, więc miałam więcej dla siebie :D
Po czymś takim naszym zachwytom nie było końca ;) Zwłaszcza że nocowaliśmy w dużym drewnianym domu, z wnętrzem totalnie ludowym, z kwiatowymi haftami nawet na ręcznikach. Na dworze jedynym źródłem dźwięku była przyroda. Aż nie chciało się iść spać - a spało, rzecz jasna, wybornie.
Poranek powitał ciszą. Gospodyni na śniadanie zaprosiła do jednego z ukwieconych, udekorowanych i pachnących słońcem boksów, ze stołem nakrytym uroczym obrusem w kratkę. Dostaliśmy słodki chlebek, słony biały ser telemea, wędliny, pomidory, miód, keks, nawet kotlety schabowe :D I najważniejsze - ciepłe mleko! Smak mojego dzieciństwa! Całe lata mój dziadek przychodził o poranku, żeby mojej siostrze i mnie zagrzać mleczko, byśmy nie były głodne w pierwszych godzinach nauki. Trzeba je było szybko wypić, żeby nie zrobił się kożuch.
Rumuńskie mleko też miało kożuch. I tak jak nienawidziłam kiedyś tego ciepłego mleka, tak teraz prawie popłakałam się nad tym smakiem. Od wspomnień.
Jakże ogromnie żałowaliśmy, że nie mogliśmy tam zostać dłużej. Najchętniej na całe wakacje. To była oaza spokoju i nostalgii za dawnymi czasami, gdy godziny płynęły zupełnie innym rytmem i energią. Ludzie pracowali w polu, z okien tarasu obserwowałam góry i łąki, byliśmy znów zupełnie sami. Gospodarze doglądali zwierząt i uprawiali ogródek. Niby nic niezwykłego - a jednak tak bardzo inne to życie. W takim miejscu łatwiej rozmawia się z ludźmi, łatwiej nawiązuje przyjazne znajomości. Czułam, że mogłabym tam zostać na dobre, z głową pełną folkowej muzyki - takiej jak TA (Kapela ze wsi Warszawa). Niestety nadszedł czas pożegnania, na które skromna i ciepła gospodyni wręczyła nam butelkę palinki i życzyła drum bun (czyli szczęśliwej drogi, którego to zwrotu nauczyliśmy się już wcześniej z licznych napisów widniejących u kresu niemal każdej gminy).
A drum zapowiadała się ciekawie, byliśmy bowiem w regionie Maramuresz, który aż kipi od tradycji. Tradycyjne prace w polu, tradycyjna zabudowa, tradycyjne drewniane bramy i zagrody marmaroskie, mieszkańcy podtrzymujący spuściznę pokoleń poprzez wciąż kultywowane obrzędy i zwyczaje, i przede wszystkim - wszechobecne stroje ludowe! Tam całe wioski są żywymi skansenami, ale nawet w większych i nowocześniejszych miastach wiele kobiet ubiera się w kolorowe spódnice i barwne chusty, a mężczyzn - w marynarki i kapelusze.
Dotarliśmy do miejsca, na które czekałam najbardziej przez całą podróż. Do Săpânțy. O tej niepozornej marmaroskiej wsi położonej niedaleko granicy z Ukrainą świat usłyszał za sprawą artysty Stana Ioan Pătraş, który na lokalnym cmentarzu od 1935 roku zaczął tworzyć rzeźbione w drewnie dwustronne kolorowe nagrobki. Umieszczał na nich żartobliwe epitafia wraz z obrazkami przedstawiającymi sceny z życia zmarłego, jego pracę, czas wolny, wady, zalety. Szczególnie słynny jest obrazek z dzieckiem ginącym pod kołami samochodu, oraz z dziewczyną, która z jednej strony płaskorzeźby przedstawiana jest jako subtelna niewiasta, a z drugiej jako nagi anioł w otoczeniu mężczyzn - nie znając rumuńskiego można się tylko domyślać, czym się zajmowała.
Wesoły Cmentarz, bo tak został nazwany, jest przykładem sztuki naiwnej, arcydziełem absolutnie unikatowym, wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Liczy ponad 800 kolorowych nagrobków, a ich charakterystyczny błękitny kolor otrzymał nawet własną nazwę - albastru din Săpânţa, czyli błękit z Săpânţy. Nagrobki tworzone są po dzień dzisiejszy przez ucznia Stana, Dumitru Pop, zatem każdy mieszkaniec wsi powinien zważać, jak żyje, ponieważ z pewnością jego historia zostanie w ten, niekiedy dość dosadny, acz dobrotliwy sposób ogłoszona światu.
Pokazani
są też myśliwi, ogrodnicy, traktorzyści, strażacy, pasterze,
policjanci, pielęgniarki, położne, rzeźnicy, ten sobie popił, tamten
zapalił, tego przejechał pociąg, tamtemu żołnierz obciął głowę. Znajdujemy też miłe opisy w stylu:
Tu leży moja teściowa, gdyby pożyła rok dłużej, leżałbym tu ja.Jest radość :D
Wesoły Cmentarz, bo tak został nazwany, jest przykładem sztuki naiwnej, arcydziełem absolutnie unikatowym, wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Liczy ponad 800 kolorowych nagrobków, a ich charakterystyczny błękitny kolor otrzymał nawet własną nazwę - albastru din Săpânţa, czyli błękit z Săpânţy. Nagrobki tworzone są po dzień dzisiejszy przez ucznia Stana, Dumitru Pop, zatem każdy mieszkaniec wsi powinien zważać, jak żyje, ponieważ z pewnością jego historia zostanie w ten, niekiedy dość dosadny, acz dobrotliwy sposób ogłoszona światu.
Można powiedzieć, że ta wieś stale się rozrasta - bo tutaj nikt nie odchodzi w zapomnienie.
Pamiętam jak pisałam artykuł o tym niebieskim cmentarzu. Ta Rumunia... ciągnie mnie do takich "dawnych" miejsc, do tych pól i łąk, i starych chatek. Kusisz, oj kusisz :)))
OdpowiedzUsuńTeż mnie ciągnie, coraz mocniej i mocniej. Na szczęście w Polsce też to jeszcze ciągle mamy :)
Usuńciekawe, jakby taki cmentarz wyglądał u nas? ile osob nie przyznałoby sie do własnej rodziny, gdyby się okazała lekkich obyczajów, heh nie, my chyba jesteśmy zbyt przewrazliwieni na własnym punkcie. co byłoby na moim? heh
OdpowiedzUsuńPsina, i komputer, albo maszyna do pisania, żeby tak jednoznacznie ;) I jakiś demon ;)
UsuńWow, oczu nie mogę oderwać! Ten cmentarz jest wyjątkowo piękny:) I cały folklor na zdjęciach... jestem zachwycona:)
OdpowiedzUsuńTo było bardzo niezwykłe miejsce. Cały ten region to jak jakieś wykopalisko, nie w sensie dosłownym, tylko taka historia zamknięta pośród nowoczesnego świata. Wspaniała sprawa, móc to jeszcze oglądać w takim "naturalnym środowisku", a nie w skansenie...
UsuńNa blog zerkałem, oglądałem, czytałem, ale nie komentowałem... Wstyd, wstyd...
OdpowiedzUsuń:***
No nie będę się znęcać, ale trochę mi Cię brakowało ;) :*
UsuńMea culpa! Przepraszam!!!
Usuń:***
Po tej serii komentarzy - przyjęte ;) :*
UsuńDziękuję i znowu się poprawiam hurtowo! ;)
Usuń:***
A widzę, widzę :D
Usuń