Najgorsze jest wczesnoranne wstawanie w weekendy. Ale gdy uświadamiasz sobie, że robisz to dla siebie, dla swojego rozwoju, przyjemności i tego niesamowitego otwierania się umysłu na nowe - przestajesz stękać i po prostu wychodzisz z domu.
Od września stałam się uczniem :D W szkole policealnej pobieram naukę szlachetnej sztuki, jaką jest florystyka :) Jest to darmowa szkoła, oferuje sporo różnych kierunków i dużo ludzi chodzi tam tylko na przeczekanie, byle mieć ubezpieczenie i zniżki. (Tak! Mam LEGITYMACJĘ :D I uwaga - kupiłam na nią ostatnio ulgowy bilet do kina :D). Ale te osoby wykruszają się sukcesywnie (choć ciągle dochodzą nowe - co jest interesujące, zważywszy połowę semestru) i zostaje stabilny trzon, w naszej grupie składający się z kilkunastu niesamowitych kobiet. Przekrój wieku pełen - od dziewczynek tuż po szkole średniej, po zaawansowane wiekiem matki studentów. Podobnie niezwykły jest przekrój wykształcenia - od historyka sztuki, przez informatyka, fotografa, masażystkę, wschodoznawcę, edukatora artystycznego, aż po już bardziej kierunkowe, czyli kreatora terenów zielonych. Mamy też Ukrainkę, która dopiero co przybyła do Polski, a już pracowała w wytwórni zniczy, potem na produkcji zabawek. Jest niezwykła, mówi łamanym polsko-ukraińskim, ale zupełnie nie ma kompleksów, nie zniechęca się, gdy ktoś jej nie rozumie. Jakoś samoistnie wszystkie otoczyłyśmy ją opieką, zwłaszcza że ma fioła na punkcie roślin (w Kijowie zajmowała się różami) i operuje głównie łaciną, bo polskich nazw nie zna, więc my automatycznie uczymy się od niej.
Gdy zapisywałam się do tej szkoły, miałam głowę pełną obaw, jakie panienki spotkam. Bałam się, że będą to jakieś głupiutkie smarkule i cała ta nauka będzie udręką wśród różowych plastików. Na szczęście najwyraźniej kwiaty przyciągają zupełnie inny typ ludzi. Chociaż pierwszy dzień trochę rozczarował. Najpierw okazało się, że jestem w innej grupie, niż byłam zapisana, co mnie już na wstępie zdenerwowało, potem jedna prowadząca miała chyba PMS, a na dodatek w przerwie jakaś dziewczyna zemdlała w toalecie, ratownicy z pogotowia reanimowali ją na korytarzu 40 minut, słyszałyśmy zza drzwi wszystkie odgłosy defibrylatora, komentarze o braku tętna, w końcu niby ją przewieźli do szpitala, ale po takim długim niedotlenieniu nie mam zbyt dobrych przeczuć co do tego, jak to się skończyło... Pomyślałam, że to jakieś fatum - gdy zaczynałam studia, już pierwszego dnia jeden z tych aż dziewięciu facetów, których mieliśmy na roku, tak się spieszył na zajęcia, że wziął i wpadł pod samochód :| I już nie wrócił... Nie wiem, co jest grane, ale mam nadzieję, że gdy będę chciała znów zacząć jakąś naukę, nikt nie dozna samozapłonu ani nie dostanie cegłą w głowę.
Tutaj pierwszy dzień, poza tą jedną ofiarą, wykosił jeszcze kolejne, aczkolwiek już w nieco bardziej cywilizowany sposób. Czyli łaciną. Bynajmniej nie podwórkową. Gdy laski usłyszały, że na egzaminie państwowym wymagane są łacińskie nazwy roślin, część od razu skapitulowała i nie pojawiła się więcej. Podobnie jak dwóch panów, którzy - ku naszemu szczeremu zdumieniu - twierdzili, że florystyka ich ogromnie interesuje. Najwyraźniej nie była to długotrwała fascynacja (ewentualnie pomyliły im się pojęcia), skoro każdy dotrwał jedynie do pierwszej przerwy :D
Ale żeby nie było tak pięknie - ja też się trochę zmartwiłam egzaminem. Oczywiście nie przez łacinę, którą uwielbiam, ale z powodu... rysunku :D Który zresztą dwa posty temu mogliście "podziwiać". Jak zapewne pamiętacie, zawsze szczyciłam się szaloną umiejętnością rysowania, ujawniającą się zwłaszcza wtedy, gdy jako kalambur musiałam naszkicować pistolet; ów w moim wykonaniu najbardziej przypominał szubienicę. I tak dorwał mnie chichot losu - ja, ostatnia osoba do malunków, muszę teraz płodzić swoje projekty na papierze. Egzamin polega na tym, że dostaje się zestaw roślin, zadanie, i trzeba najpierw stworzyć projekt w trzech rzutach, w skali (egzaminator ma prawo potem z linijką sprawdzić, czy wykonanie jest zgodne z wcześniej ustaloną skalą projektu!), wraz z legendą (po łacinie), spisem ilości użytych roślin i kosztorysem. Następnie można przystąpić do wykonania kompozycji, ale nie można użyć nic ponad to, co wykazało się w projekcie. To nie będzie łatwe... W tej chwili tworzymy jeszcze od dupy strony, czyli najpierw kompozycja, potem projekt i kosztorys. Inaczej się nie da, ponieważ większość dziewczyn nie zna jeszcze materiału roślinnego. Ale od kolejnego semestru pewnie zaczną nas przygotowywać inaczej. Wyczuwam niezłą zabawę :D Niby projekty mogą być schematyczne... Raz tak bardzo przyłożyłam się do schematu, że namalowana przeze mnie wiązanka nagrobna zbliżona była raczej do orzęsionego pantofelka :D
Ogólnie mamy ubaw. Na teorii uczymy się łączyć kolory, faktury, poznajemy rośliny,
techniki wykonywania kompozycji, teoretyczne założenia i nietypowe
rozwiązania oraz trendy. Oglądamy przykłady i antyprzykłady z internetu, chwilami kulamy ze śmiechu, takie są paskudne :D A w przyszłym semestrze dojdzie język obcy :)
Zajęcia praktyczne to jeden wielki rejwach, aczkolwiek z tego chaosu często wyłania się całkiem interesujący efekt. Najciekawsze, że mimo tego samego doboru roślin niemal każda kompozycja jest inna i zwykle fajna. Zresztą nawet gdy coś nie wyjdzie, przynajmniej wiemy, czego unikać.
Mamy też wyjścia w teren - byłyśmy już na giełdzie kwiatowej, gdzie doznałyśmy trwałego oczopląsu - jej, jak tam jest cudownie! Tam jest WSZYSTKO! Poza kwiatami miliony ozdób, a ile sztucznych roślin! Są tak genialnie zrobione, że niektóre musiałam obmacać, a i tak nie byłam pewna, czy to nie żyje :D Nawet sztuczne choinki obmacywałam!
I tak to się kręci. Z zajęć wychodzę tak naładowana kreatywnością, że po powrocie do domu już bym najchętniej wyrzeźbiła kolejną dekorację. Bo tak naprawdę konkluzja jest jedna - coś ładnego można stworzyć ze wszystkiego. To kwestia pomysłu, wykonania i gustu. Zaledwie ;)
Jedno jest tylko pewnym, hmmm, zaskoczeniem - nie zauważyłam wcześniej, że musimy wyrobić do czerwca 160 godzin praktyk :D Jeszcze nie wiem, jak się za to zabrać :D