23 listopada 2014

Odrobina

Wraz z wyjściem na dwór wróciła odrobina równowagi. Cieszę się, bo dochodziło do tego, że oglądałam DOMO+ i płakałam na programach ogrodniczych :D Teraz na szczęście już tylko się zachwycam i chłonę. Swoją drogą uwielbiam ten kanał! Obserwując rozmaite rozwiązania notuję pilnie w głowie i już nie mogę się doczekać tego pięknego dnia, w którym będę mogła zacząć poważnie myśleć o przeprowadzce. A który niestety na razie jest jeszcze ciągle bliżej nieokreślony ;)
Wkręciłam się też w The Voice of Poland. Nawet chimeryczna Edyta Górniak nie przeszkadza. Resztę ekipy po prostu uwielbiam, a głosy uczestników... niewiarygodne, jak zdolnych ludzi mamy w Polsce, chwilami aż słów brakuje. Wczoraj zostałam zaszokowana podwójnie. Sarsa Markiewicz zaśpiewała Portishead! Za sam fakt, że w komercyjnym programie zaproponowano utwór tak niszowego zespołu, należą im się podziękowania. Swoją drogą dziewczyna ma piękną barwę głosu i wykonała to całkiem ciekawie. Chociaż nie jest to oczywiście Beth Gibbons.

A teraz w TVN Meteo obejrzałam kolejny odcinek Mai W Ogrodzie. Tym razem ekipa telewizyjna odwiedziła Ogród Botaniczny "Elżbietówka", położony blisko Poznania, w Brzeźnie. 
Jestem pełna podziwu. Właścicielka kupiła w latach 90. ponad 5 ha ziemi, bardzo ubogiej. Sama z piątką dzieci kopała, sadziła, rozplanowywała i przede wszystkim - podlewała. To nie były czasy automatycznego nawadniania, a chmury deszczowe omijały suchy pusty teren. Początki były więc katorżnicze, noszenie wody w kanistrach do samej nocy po to, by chociaż trochę spowolnić więdnięcie i uratować sadzonki... Serce może pęknąć, gdy upał niweczy taki wysiłek. Na szczęście pomagali dobrzy ludzie i powoli coraz więcej roślin udawało się uratować, a im więcej ich było, tym lepszy tworzył się mikroklimat.
W tej chwili ogród, poza funkcją krajobrazową, pełni również funkcje dydaktyczne i społeczne. O szczegółach można poczytać TU - i warto, bo historia zakładania ogrodu nadaje się niemal na scenariusz filmu. Myślę, że wiosną zawitam do niego i ja. Chcę poczuć choć odrobinę energii tego miejsca. To będzie ważna lekcja... odwagi. Tak wiele pięknych ogrodów powstało przy pomocy wielkiej ekipy, z dużym nakładem środków finansowych. Tym większą dumą może napawać coś, co stworzyło się własną "krwawicą", od zera, swoimi rękoma i ciężką pracą. Marzy mi się takie miejsce. Może nie 5 ha ;), ale... własne, przez siebie zaplanowane, ze moimi błędami i sukcesami, z moją wizją i duszą.

Czasem myślę sobie, że jednak pomyliłam się kiedyś, bo nic we mnie ze ścisłego umysłu nie zostało. Kwiaty, fotografia, muzyka, piękno - to mnie aktualnie najbardziej interesuje. Wystarczy się wyszkolić i połączyć, co? Właściwie... Kto wie, za trzy tygodnie z hakiem witam nową liczbę w moim życiu. Może za jakiś czas otworzy przede mną ciekawsze możliwości? Może sama je otworzę.

Zostawiam Was z Raz Dwa Trzy. I... odrobiną światła :)
 

17 listopada 2014

Kaliber: kolubryna

Apokalipsa.

Byłam chora, była poprawa, jest nawrót. Siedem osób, czyli cała rodzina, nadal siedzi plackiem w domach ze zdiagnozowaną mykoplazmozą :D Brzmi egzotycznie - chociaż raz wiadomo, co nam dolega. Ja nie wiem, XXI wiek, a diagnostyka po prostu nie żyje. Chyba nigdy nie miałam przy okazji choroby zrobionego wymazu. Teraz też dowiedzieliśmy się, co zacz, wyłącznie dlatego, że siostrzenica była w szpitalu i MUSIELI zrobić badanie krwi. Przy czym na tę bakterię badanie robi wyłącznie, uwaga, Sanepid. A w międzyczasie oczywiście leczą w ciemno.

XXI wiek...!!!!

W związku z czym drugi tydzień pielęgnuję domową klaustrofobię i zdążyłam już:
- zachorować pięciokrotnie na depresję
- przemyśleć całe swoje życie, z bardzo różnymi wnioskami
- przeczytać cały Świat Kobiety, Mój Piękny Ogród, pół Sapkowskiego i chyba pięćdziesiąt razy każdy post na fb
- zapoznać się z całą ramówką telewizji, łącznie z obejrzeniem trzech odcinków Ojca Mateusza i trzykrotnie tego samego odcinka Mai W Ogrodzie
- stworzyć całodobową gorącą linię z przyjaciółmi (całodobową, ponieważ w sobotę na ten przykład nie spałam do 4 rano, więc trochę mi się nudziło - niektórym najwyraźniej nudziło się solidarnie :D)
- w międzyczasie oczywiście umęczyć się gorączką, kaszlem i strumieniami potu przy każdym ruchu. Jak tak dalej pójdzie, to wypocę i wypluję się ze wszystkich toksyn, chociaż tyle dobrego ;P

A wczoraj miałam dzień smutku dla świata. Poranek rozpoczęłam, płacząc nad losem porzuconych papug. Wiedzieliście, jakie one są mądre? I że łączą się w pary na całe życie? Więc gdy ktoś sobie kupuje taką papugę, musi liczyć się z tym, że ona go pokocha jak partnera. I jak o partnera będzie zazdrosna, a wtedy w złości czy bólu porzucenia potrafi wyrwać sobie wszystkie pióra... 
To był bardzo przykry program, wzruszający, ale obnażający ludzką naturę, która rości sobie prawo do kupowania czyjegoś życia, po czym pozbywa się cichcem problemu - w przepełnionym przytułku dla niechcianych zwierząt. 

Drugi smutek nadszedł z kolejnym programem, o spustoszeniach, jakie powoduje intensywne rolnictwo. Podsumowanie nie było wesołe. W Indiach np. sztuczne nawozy tak zubożyły glebę, że wielu rolników bankrutuje i odbiera sobie życie. Jeden społecznik-entuzjasta podjął się edukacji miejscowych w kwestiach bioróżnorodności, płodozmianu i naturalnych metod wzbogacania ziemi. Efekty tego nauczania są spektakularne - odkąd zamiast monokultur rolnicy zaczęli uprawiać wiele gatunków roślin, które nawzajem na siebie wpływają i odżywiają podłoże bez konieczności używania chemii, ich pola po prostu oddychają z ulgą. Niestety lobby nawozowe zamierza lub właśnie wytacza edukatorowi proces - o działanie utrudniające zapobieganie głodowi w kraju (!). 
Z kolei lobby pestycydowe twierdzi, że to absolutny przypadek, iż w miejscach używania przez rolników ich pestycydu obecnie zachorowalność na raka prostaty wzrosła o 70% w stosunku do miejsc nieskażonych. A już na pewno dużym nadużyciem i wyolbrzymieniem jest wiązanie tego faktu z tym akurat środkiem ochrony roślin, ponieważ rak rozwija się wszędzie. Przypomina mi to trochę film " Erin Brockovich", a nawet "Wierny ogrodnik" - tam było z kolei o lobby farmaceutycznym, które zresztą przecież nadal ma się świetnie...

Potem obejrzałam jeszcze program o intensywnej hodowli zwierząt. Małe kurczęta tłoczą się w ciasnych klatkach, a zanim zdążą im się rozwinąć organy wewnętrzne - idą na ubój. Świnie mają miejsce tylko na siebie, a pod sobą dziurę w ziemi, w którą zbiera się odchody. Prosiętom obcina się ogony, żeby nie odgryzały ich sąsiednim zwierzętom, które zad mają niemal w ich pyskach. Pokazywano drastyczne zdjęcie świni, która trzyma smutny, zakrwawiony ryjek na prętach klatki. 
A na drugim biegunie - wolny rolnik i hodowca, którego krowy codziennie wypasane są na pięknie zielonych zboczach, klepane i głaskane z szacunkiem. 

Na koniec przeczytałam o świństwach, które znajdują się w żywności - frytek z McDonalda już raczej nie tknę, nie sądziłam, że może tam być coś więcej niż - choćby nawet podły - olej, ziemniak i sól. A jednak może, i to sporo...
Co mnie jednak przeraziło - że chyba czas przestać jeść w ogóle. Nawet łosoś, dla mnie synonim zdrowia, jest w większości przypadków barwiony...  I najgorsze, że my się na to wszystko - nawet nieświadomie - godzimy...

Dół na maksa, co z tym światem, jak żyć.
I ja na to wszystko mam jeszcze PMS!

11 listopada 2014

Zawsze, nigdy, kiedy

Nie wiem, jak to się dzieje, ale zawsze, co roku, czekam na ten dzień z utęsknieniem, i zawsze, co roku, o tej porze zaczynam odczuwać... nie, smutek to za duże słowo. Melancholia pasuje bardziej. 
Gdy robi się ciemno, gdy nikną za oknem kolory słońca, zaczynam wewnętrznie drżeć.

Dotykają mnie wszystkie bóle świata. Głupota, zawiść, kompleksy, chciwość, pogarda, znów głupota. Mam wrażenie, że to się nie zmieniło, nigdy się nie zmieni. Patrzę bezradnie, jak społeczeństwo pod przykrywką zrywów narodowościowych kpi sobie z dorobku przodków. Kurwa! Oni walczyli o wolność! I chociaż zapewne w 90 procentach byli takimi samymi debilami jak współcześni, oni przynajmniej mieli ku czemu rwać, mieli cel! Nie chcę powrotu tamtych czasów, chodzi tylko o uświadomienie sobie tej skali, proporcji. Te ludziki z hasłami, których nawet nie potrafią napisać ortograficznie, te nadęte miny pseudopolityków pretendujących do okradania państwa... Co by się z nami stało, gdyby naprawdę trzeba było walczyć? 
Nie chcę musieć walczyć, nie chcę siedzieć w okopach ani czekać na zaborcę. A jestem trybikiem w maszynie, i albo ucieknę, albo będę ponosić konsekwencje za kogoś, kto wypowiada nie moje słowa, nie moje zdania, nie moje myśli.

Patrzę codziennie na ludzką głupotę, stykam się z nią na każdym kroku. Jest tak niewiele osób, które ruszą dupę bez wiszącego bata, bez poganiania ich, wyłącznie ze zwykłej i teoretycznie najbardziej na świecie naturalnej chęci rozwiązania problemu. A przecież nie o wolontariat i czyny społeczne idzie. Chodzi o codzienność, o bycie życzliwym dla przypadkowych osób, nie tylko skrzywdzonych i cierpiących. O odpowiedzialność, o ciekawość świata i potrzebę ruszania z miejsca. O robienie czegoś nawet pomimo że inni tego nie robią, bo im się nie chce. 
Właśnie o tę chęć. 

"Słowo to zimny powiew
nagłego wiatru w przestworze;
może orzeźwi cię, ale
donikąd dojść nie pomoże."

Napiłabym się wódki. W parku.

Do posłuchania TU.

2 listopada 2014

Najważniejsze

To był tydzień pełen prawdy o życiu. 

W ciągu kilku dni moja rodzina zbiorowo zapadła na zapalenie płuc. Tak po prostu, cyk i już. Jednego dnia zdrowi, drugiego słaniający się na nogach. Do tej pory ogarniamy dwa domy, łącznie z obiadami, wizytami u lekarzy, a na końcu i ze szpitalem, w którym wylądowała siostrzenica. Łącznie legło 5 osób, więc z tatą w pewnym momencie nie wiedzieliśmy, za co się najpierw zabrać. Teraz trochę już wpadliśmy w rytm dnia, lecz nadal ręce myjemy chyba z 50 razy dziennie, obawiam się, że w końcu zetrę linie papilarne, miód wpierdalam przy każdej okazji, śmierdzę czosnkiem i nigdy nie jadłam tylu owoców co teraz. I pomyśleć, że  wcześniej myślałam, iż mam schizę - teraz to jest dopiero schiza! Wszelkie przejazdy komunikacją miejską odbywam sina na wdechu, bo gdy ktoś kaszlnie, to zwyczajnie mi się odcina dopływ powietrza :D

Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby 1 listopada na grób dziadka i babci pojechała tylko jedna osoba. Ten pierwszy raz nastąpił wczoraj, a tą osobą byłam ja. Oczywiście miasto zatkane, więc czułam się jak bohaterka misji na Marsa - 4h na całą operację. 

Nie byłam świadoma, jak wiele w funkcjonowaniu domu zależy od dyspozycji wszystkich. W momencie takiej pandemii wszystko wali się z tylu stron, że ciężko zdecydować, co podpierać najpierw. A do tego dochodzi strach. O wszystkich. Także o siebie, bo przecież trzeba się trzymać. 

W tym tygodniu całkiem jasno zostało nam pokazane, co jest najważniejsze. Priorytety przestawiły się absolutnie na niekorzyść pracy ;) Ale dowiedziałam się też trochę o sobie. Poza początkowym szokiem udało nam się względnie zapanować nad wszystkim. Nauczyłam się nawet robić owsiane ciasteczka i krem z dyni :) I był jeszcze czas na przyjemności - wycięcie dla siostrzeńca dyniowego potwora, pozbieranie kolorowych liści, wreszcie krwisto jazzowy koncert w kultowym Blue Note. 

Teraz skupiam się, by przetrwać kolejny tydzień. I zdołać wymyślić kolejne 7 obiadów dla 7 osób ;)
Mam ochotę na szampana. Ale to jeszcze trochę.