Po tym telefonie już nazajutrz wylądowałam na... rozmowie o pracę. W... szpitalu. Pani opowiedziała mi o warunkach zatrudnienia, po czym zaprowadziła do gabinetu potencjalnego szefa i przekazała potencjalnej nowej koleżance, która oprowadziła mnie po oddziale, zapoznała z kilkoma dziewczynami... i już. W godzinę dostałam pracę!
Autentycznie nie mogłam w to uwierzyć. Ja mam jakąś szaloną siłę sprawczą, i ZAWSZE to tak wygląda - jak tylko coś sobie naprawdę całym sercem postanowię, na coś uprę jak osioł, to się wydarza, i to w przedziwny sposób, bo jakim innym przymiotnikiem określić fakt, że tak nagle całkiem z dupy dostałam się do szpitala??
A najlepsze jest to, że od zawsze marzyłam o pracy w palmiarni. I mimo że w prawdziwej palmiarni mnie nie chcieli, to poniekąd dostałam to, co chciałam - mój szpital ma w środku prawdziwą palmiarnię! Serio, mamy tam wraz z pacjentami do dyspozycji jedno wielkie pomieszczenie, gdzie rosną żywe palmy, olbrzymie paprocie, płynie sobie strumyk i cicho pluska, a pod tymi palmami są stoliki, krzesełka, ławeczki... Po prostu wow!
Oczywiście nie jest to łatwa praca, o czym przekonałam się już pierwszego dnia, który rozpoczęłam z przytupem, mianowicie złapaniem zapalenia oskrzeli. SERIO. "No bez jaj", myślałam... A tu jednak. To było straszne, bo ledwo żyłam, prawie zwisałam z krzesła, a musiałam uczyć się kompletnych na tamten moment abstrakcji w szpitalnych procedurach, i - przede wszystkim - w ogarnianiu kolejki dziadków, którzy leczą się na raka. Tego ostatniego do dziś do końca nie pojęłam, może dlatego, że ogarnąć ich się zwyczajnie nie da :D Z tylu przyczyn, że nie ma sensu wyliczać, niemniej wierzcie mi - wtedy po dwóch dniach chciałam uciekać. Właściwie byłam niemal pewna, że zaraz odejdę, trzymała mnie tylko świadomość, że powrót do bezrobocia wpędzi mnie w jeszcze gorszą depresję. I tak trwałam i zwisałam z tego krzesła, aż w końcu antybiotyk zaczął działać, odzyskałam głos i powolutku, powolutku wszystko zaczęło mi się w głowie układać.
Pracuję w poradni, więc pacjentów jest potworna ilość codziennie, przy czym nie mam stałego lekarza, zatem współpracuję z dziesięcioma, a w porywach nawet z 15, co jest trudne, ponieważ każdy ma inny styl pracy i inny stopień rozjebania. Ale może lepsze to niż jeden całkowicie pojebany...
Są dni lepsze, są dni gorsze. Są pacjenci fajni i okropni, ale każdego staram się zrozumieć i potraktować z empatią. Od lat marzyłam o pracy, w której miałabym poczucie misji, która nie sprowadzałaby się do obniżania ceny o trzy grosze dla korpo czy nowobogackich, tylko miała jakiś wyższy cel - a cóż może być ważniejsze niż zdrowie i życie? I choć pierwsze zetknięcie ze szpitalnymi zarazkami, po tylu miesiącach osłabienia i stresu, skutkowało kolejnymi infekcjami, choć bywa ciężko, i to często, chociaż płaca, wiadomo, zgoła gówniana - to na ten moment, po trzech miesiącach uważam, że mnie to miejsce zwyczajnie uratowało. Mam tyle do zrobienia każdego dnia, że nie mam czasu nawet się wysikać, a co dopiero myśleć o czymkolwiek poza ogarnięciem w czasie tego całego bałaganu. Codziennie poznaję mnóstwo ludzi, każdego dnia stykam się nie tylko z chorobami, ale przede wszystkim z rozmaitymi historiami, często z pretensjami, ale równie często z uśmiechem i komplementami od starszych panów ;D Zapasu kawy i słodyczy starczy mi na dwa lata, i nie da się tego obdarowywania z ludzi wyplenić, potrafią otworzyć mi szufladę, wrzucić czekoladę i najzwyczajniej w świecie UCIEC, gdy zaczynam ich za to opierdalać ;D
Nie wiem, czy to będzie praca na długo. Nauczyłam się już, że w życiu nic nie jest stałe, ale staram się cieszyć tym, co jest. Czuję, że odżywam, choć wieczorami notorycznie mam zgon ;) Chce mi się znowu ładnie wyglądać, nosić szpilki i malować rzęsy, na co nie miałam ochoty dobre dwa lata. Dopiero teraz widzę, jak bardzo gniłam mentalnie ostatnimi czasy. I choć brakuje mi moich byłych przyjaciół, to wiem, że dam już radę. Ludzie przychodzą i odchodzą, natomiast ja sama ze sobą będę zawsze i to o siebie muszę dbać najbardziej. Nawet jeśli będzie się to wiązało z zarzutem egoizmu.
Nie ruszy mnie ów zarzut. Codziennie pomagam ludziom.
Hej!
OdpowiedzUsuńNo nareszcie!!!!!
Już się martwić zaczynałem!
No co ja mam napisać...
Jesteś NIE-SA-MO-WI-TA!!!
Po prostu mega!
Uwielbiam takie pogodne i pełne życia osoby jak Ty!
Ja odżywam przy takich Osobach!
A jak jeszcze noszą szpilki i zatrzepoczą rzęsami ;) to już w ogóle czad!!! :D ;)
Bardzo, bardzo się cieszę, że jesteś! :)
:***
P. S.
Łap różyczkę:
@---&&&--
;)
Jaki entuzjazm :D Nie wiem, czy to jest już istotnie niesamowite i aby pogodne, ale na pewno lepsze niż to, co było przez dłuuugi czas, i oby szło nieprzerwanie ku lepszemu ;) A różyczkę zawsze chętnie <3 :****
UsuńJaka OSOBA, taki entuzjazm! :)
UsuńŁap stokrotkę:
*---&&-
:***
Hihi dziękuję :D <3
UsuńByłam tu w dniu, w którym napisałaś notkę, ale czytałam z tel. a nie lubię z niego komentować. I tak mi zeszło... :)
OdpowiedzUsuńBardzo pozytywny ten post, co mnie niezmiernie cieszy. Tak sobie w ogóle pomyślałam, patrząc na Twoje ostatnie zdjęcia, że masz w sobie sporo takiego, hm, nie wiem jak to ująć, takiego wewnętrznego światła :) Widać to w Twoich postach, a fotki potwierdzają :)
Doskonale rozumiem, też niechętnie piszę na telefonie, to chyba taka stara szkoła, hihi ;)
UsuńDziękuję :) To tylko potwierdza, jak ważne jest nie robić niczego wbrew sobie. Długo tego światła nie było. I, prawdę mówiąc, bałam się, że już nie wróci...