Najpierw
była Noc Kupały. Trafiłyśmy na nią z Bosską, Lessy i
Gorołazką dość spontanicznie, więc zupełnie nie byłam przygotowana na
puszczanie wianków. Na szybko skleiłam jakąś prowizoryczną plecionkę
pachnącą zielskiem, po czym wspólnie przelałyśmy w nią wszystkie złe
moce, złe czary, złe momenty tego roku, wrzuciłyśmy ją do wody i niechaj
odpływa, niech wraz z nią odpłyną wszystkie boleści i strachy!
Miesiąc później, po blisko sześciu latach pracy, po ostatniej "dobrej zmianie", czyli przymusowym przeniesieniu do teoretycznie najbardziej prestiżowego, a w praktyce najbardziej zestresowanego działu - zmieniłam miejsce zatrudnienia. Na razie jeszcze badam grunt, ale decyzja była dobra i pod kątem finansowym, i intuicyjnym - uciekłam dosłownie w ostatnim momencie, ponieważ dzień po moim odejściu zadziały się kolejne "dobre zmiany", więc i tak pewnie bym się zwolniła :D
Co nie zmienia faktu, że było mi smutno odchodzić. Kawał życia tam spędziłam, doświadczyłam mnóstwa chwil dobrych i złych, poznałam mnóstwo świetnych ludzi, zostali mi stamtąd prawdziwi przyjaciele, ogrom wiedzy na całe spektrum tematów oraz totalny sentyment. Mój ostatni dział żegnał mnie tak samo serdecznie, jak wcześniej przyjmował pod swoje skrzydła. Zebrali na prezent datki od połowy firmy, więc mogłam sobie wybrać prezent. Wszyscy zawsze przy takich okazjach chcieli biżuterię, jakiś kupon do sklepu itd. Postanowiłam być oryginalna :D A że kilka dni wcześniej z pozycji obserwatora uczestniczyłam w warsztatach gry na ukulele, który to instrument zachwycił mnie swoim brzmieniem - decyzja zapadła nad wyraz impulsywnie, i równie zdecydowanie!
Ostatniego dnia poczęstowałam ciastem całe tłumy. Na czele szedł dyrektor z pięknym storczykiem i pakunkiem w rękach - i pakunek ów spowodował niemałe poruszenie wśród wszystkich gości, miał bowiem kształt... trumienki :D Zostałam zapewniona, że wbrew pozorom nie zamierzają urządzać mi ostatniego pożegnania ;) i mają nadzieję, że będę ich odwiedzać, a za rok oczekują koncertu - i tym sposobem zostałam oficjalnie właścicielem swojego pierwszego ukulele! Dla kogoś, kto ostatni raz grał na czymkolwiek za czasów spalenia Rzymu, a i to tylko na keyboardzie - nauczenie się kilku prostych akordów jest nie lada wyzwaniem. Przecież keyboardu się nie stroi! A to malutkie ustrojstwo trzeba! W ciągu kilku dni naczytałam się miliona rzeczy o tej tematyce, i zdecydowana większość postów wyrażała jedno stanowisko - możesz mieć stroik elektroniczny, możesz mieć aplikację strojącą w telefonie itd. - ale prawdziwy muzyk gardzi takimi gadżetami i musi umieć nastroić instrument ze słuchu.
To było dopiero podrażnienie ambicji! Postanowiłam, że nie splamię się pójściem na łatwiznę. Włączyłam filmik instruktażowy na yt, trochę pomajstrowałam i voila - udało się :D Nie muszę chyba pisać, jaka byłam dumna ;) Staram się teraz minimum co drugi dzień choć trochę ćwiczyć te kilka akordów, które pojęłam. Trudno jest, eksperymentuję z ułożeniem palców, a już granie i śpiewanie naraz okazuje się być na razie całkowicie awykonalne. Wszystko to sprawia jednak niesamowitą radość, zwłaszcza że wydobywane dźwięki ukulelki przywodzą na myśl kwintesencję lata, ciepło, radość w sercu, wakacje, szum morza, powiew wiatru, piękne widoki. Tak, w tym małym pudełku rezonansowym z czterema strunami naprawdę to wszystko "słychać"! Urocze jest :)
W tym samym dniu otrzymałam jeszcze jeden powód do dumy - dowiedziałam się, że zdałam egzaminy państwowe i oficjalnie zdobyłam tytuł florysty! Po całym roku rzetelnej nauki jest to zasłużone zwieńczenie dzieła, a teraz, gdy zaczęłam dorywczo pomagać w jednej kwiaciarni, poczułam, jak wiele wiedzy dała mi ta szkoła, praktyki i całe to zamieszanie, które wymyśliłam zeszłej jesieni. Zabrzmi to dziwnie, ale decyzja o nauce spowodowała, że wyszłam z bezpiecznej skorupy, pokazała, że potrafię zintegrować się z mnóstwem nowych osób i przeć do celu bez trupów, acz konsekwentnie; mentalnie pomogła mi również w budowaniu pewności siebie, i co za tym idzie - zmianie pracy. A ja wierzę, że na tym nie koniec! Ostatnio zaszłam do dziewczyn, u których robiłam praktyki, wręczyłam im po winku w podziękowaniu, a one były tak dumne, że zdałam świetnie i że to one mnie uczyły, iż podarowały mi przepiękny bukiet małych słoneczników :D Szefowa pytała, czy w razie natłoku zleceń może po mnie zadzwonić, obie chwaliły mnie za pojętność, pracowitość, i nawet wpadły na pomysł, żebym była ich modelką do zdjęć bukietów, bo jestem taka ładna :D Już dawno nie nasłuchałam się tylu miłych słów :) A oto kilka kompozycji, które ostatnio zrobiłam:
Poza tym w zeszłym tygodniu byłam na drugich po Gardenii najważniejszych dla mnie targach, czyli Smakach Regionów. Oczywiście odwiedziłam z Bosską naszego Pana Miodka (Noteckie Miody), który bardzo nas namawiał na założenie własnej firmy, takiej z pasji i własnego potu ;) Uwielbiam z nim rozmawiać, bo on ubóstwia ludzi, przyrodę i swoje życie, a zaraźliwy uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Co zresztą jest domeną chyba większości producentów na tych targach. Oni po prostu kochają swoją pracę! Opowiadają o niej z zaangażowaniem i prawdziwą chęcią edukowania (np. o krystalizacji miodu, niesłusznie nazywanej cukrzeniem i stanowiącej naturalny proces, któremu prędzej czy później ulega każdy prawdziwy miód, a który to ciągle jeszcze dla konsumenta jest elementem decydującym przy wyborze). Nie mogłam się powstrzymać i wsparłam wielu wystawców solidnie ;) Wino z czarnego bzu, ser kozi z papryką od Serów Grodzkich (w których dowiedziałyśmy się, że istnieje specjalna rasa kóz ze sklapniętymi uszkami, których mleko tak nie capi), olej rzepakowy nierafnowany i słonecznikowy naprawdę smakujący słonecznikiem, wspaniałe gołąbki, lody śliwkowe i z nasionami lnu, a nawet Miodolada z Pachniczówki! Którą przecież pierwszy raz piliśmy w lipcu w Malborku, gdzie przewinęły się setki ludzi, a właściciel i tak nas poznał! Spojrzał na nas i zanim się odezwałyśmy, już mówił, jaki jest wzruszony, że nas widzi! Naprawdę nie udawał!
Jechałam na te targi w ów cudowny, ciepły i słoneczny dzień, i cieszyłam się, że spotkam znów tylu zafascynowanych smakiem ludzi. Wtedy dosiadła się do mnie starsza pani, zaczęłyśmy niepostrzeżenie rozmawiać i przegadałyśmy całą drogę! Ma 76 lat, a werwę nastolatki, nie znosi narzekać i posiada jedną receptę na życie - być w ruchu i uśmiechać się. "Bo jak mi jeden z drugim mówi, że tu go boli, tam go boli, i ile to by zrobił, gdyby nie bolało, mówię mu - rusz tę dupę, to przestanie boleć! Boli, bo gnuśniejesz."
Mi to z pewnością aktualnie nie grozi. Zaczynam jeszcze darmowy kurs języka, bo firma funduje, i zastanawiam się nad zumbą albo powrotem na spinning, chociaż właściwie codziennie w przerwie chodzę na osiedlową siłownię. I nieustannie uczę się roślin. Słowo daję, bez przypominacza w telefonie skończyłabym marnie!