3 lipca 2016

Trans w Trans. Transfagarasan!

Do Bran dojechaliśmy jak na nas wyjątkowo wcześnie, a mimo to trzykrotnie pokonywaliśmy tę samą ulicę w poszukiwaniu kwatery, która okazała się sporym pensjonatem i nie bardzo mogliśmy potem pojąć, jakim sposobem tyle razy ją przeoczyliśmy. Klątwa Drakuli kontynuowała działalność, kopiąc leżącego i zawieszając nam nawet Linuxa w laptopie. Całości obrazu dopełniała ulewa, która powodowała trzaski w całym wnętrzu wyłożonego boazerią nawet na suficie pokoju oraz gwałtowne przybranie wody w płynącym nieopodal strumieniu. W tym momencie nie zdziwiłaby nas już nawet powódź, okazało się jednak, że ma nas w swojej opiece rumuńskie Radio Maryja (jest wszędzie! Na Litwie też było!), deszcz trochę zelżał i mogliśmy zrobić nawet kilka wieczornych zdjęć zachmurzonym górom oraz Zamkowi Drakuli - który to Drakula (a raczej jego prawdopodobny pierwowzór, czyli Vlad Palownik) być może nawet nigdy na nim nie był, a fenomen tego zamku wziął się jeno z osadzenia w nim akcji powieści. Małe miasteczko Bran, gdzie znajduje się zamczysko, czerpie z tej popularności pełnymi garściami. Sam zamek obiektywnie rzecz biorąc nie robi specjalnie strasznego wrażenia - chyba jest na to zbyt zadbany, podobnie jak park u jego podnóża, i zbyt turystyczny, jak coś a'la zakopiańskie Krupówki pod wejściem. My jednak, po tych wszystkich trudnych przeżyciach, czuliśmy bijącą z tego miejsca złowrogą aurę.





 Znów lało, strumienie były już nawet na ulicach, nazajutrz czekała górska trasa, a prognozy pogody nie napawały optymizmem. Wieczór pozwoliło przetrwać wino, choć pożyczenie otwieracza od mówiącej tylko po rumuńsku właścicielki pensjonatu było jak gra w kalambury w połączeniu z rosyjską ruletką. W obszernej jadalni zrozumieliśmy, że tym razem pobiliśmy rekord - wcześniej zwykle mieszkaliśmy zupełnie sami na kwaterach i w domach, teraz dla odmiany byliśmy jedynymi gośćmi w całym pensjonacie :D Po stwierdzeniu tego faktu włączyliśmy sobie smooth jazz i, słuchając szumu za oknem, ustaliliśmy, że wjedziemy w góry od północy, bo chociaż pojedziemy od strony przepaści i dość prędko trafimy na tunel, który w trudnych warunkach ZAMYKAJĄ, to szybciej będziemy wysoko z pięknymi widokami. 

Rano obudziłam się o standardowej wakacyjnej porze, czyli coś po piątej (tak, kurwa! To mój standard NA URLOPIE :D), z bolącym żołądkiem nie mającym nic wspólnego z wypitym winem. W głowie siedziała mi wyłącznie myśl, że jeśli pojedziemy od północy, od strony tej przepaści, to nie skończymy dobrze. Normalnie sraczki z nerwów dostałam! Byłam pewna, że to nie będzie dobry pomysł, dlatego gdy tylko reszta się obudziła, ruszyłam przekonywać, że droga od południa, owszem, nie będzie miała od razu spektakularnych widoków, ale po pierwsze tunel będzie dużo dalej, czyli czeka nas więcej przyjemności w razie gdyby był zamknięty, a po drugie zapowiadają burze i ulewę, a skoro codziennie zapowiadali przejaśnienia i było jak było, to może się przydarzyć tylko gorsze i jazda od północy będzie wówczas troszkę niebezpieczna. 
Na szczęście Zły i Chmurka przystali na propozycję (może też mieli sraczkę). Pierwszy raz założyłam kupioną przed wyjazdem kurtkę przeciwdeszczową w cudnym malinowym kolorze, wsiedliśmy do auta, bez mała odmawiając modlitwę do Anioła Stróża, i ruszyliśmy z przekonaniem, że przy takiej pogodzie to my tam gówno zobaczymy i tylko się spierdolimy na dół, ale oczywiście co nam tam szkodzi. I w tym momencie...

Wyszło słońce!!! Oczywiście nie wierzyliśmy, że się utrzyma, ale dało nam chwilowy i jakże potrzebny napływ pozytywnej energii, mgły i chmury zaczęły się unosić, a oczom naszym zaczęły się ukazywać takie oto krajobrazy.


To był szał radości! A przecież była to dopiero droga dojazdowa do głównej trasy! Powoli robiło się coraz cieplej, więc choć kurtka przyniosła mi szczęście, to sama miała pecha, bo musiałam ją zwyczajnie zdjąć ;) 
Na jednej przełęczy przystanęliśmy przy kramiku, gdzie uśmiechnięty pan sprzedawał wspaniałe sery, nalewki i syropy. Namówił nas na wszystko, łącznie z kiełbasą, którą połknęliśmy prawie w całości, taka była fantastyczna. Mknęliśmy dalej w szalonym rytmie Daler Mehndi "Tunak Tunak Tun" (TU), klucząc drogami z niesamowitymi zakrętami, japami jak studnie i wszechobecnymi furmankami z całymi rodzinami, co wszystko razem wydłużało czas jazdy o połowę i spowodowało, że na główną trasę wjechaliśmy dopiero o 14! Z lękiem spoglądaliśmy na niebo, uparcie wypatrując zapowiadanych deszczowych chmur, do których jakoś nie pasowała nagła ciepłota i wspaniałe słońce, omiatające coraz wyższe skały. Krajobraz zdawał się wynagradzać wszystkie dotychczasowe trudy, nieznośne lęki i problemy. Z każdym metrem coraz mniej mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Zły brał zakręty z uciechą czterolatka uciekającego ojcu, a ja za każdym takim wrzeszczałam, żeby się zatrzymać na zdjęcie. Na szczęście odnaleźliśmy kompromis, czego efekty można podziwiać ;) Ze szczególnym żalem mijałam twierdzę Poienari - prawdziwy zamek Vlada, prawdziwie ponury i prawdziwie majestatyczny, mimo że zrujnowany. Gdybyż tak być tam wcześniej! O tej godzinie przebycie 1440 schodów prowadzących do wnętrza było trochę nieroztropne, zważywszy perspektywę dalszej trasy. A szkoda, bo nawet z daleka taki samotny na górze, w otoczeniu skał i drzew, robił niesamowite wrażenie. 


Dopiero w tym miejscu poczuliśmy, że naprawdę, naprawdę tu jesteśmy! Że to, o czym śniliśmy i marzyliśmy jeszcze w Polsce, ta wspaniała, jedna z piękniejszych trasa górska istnieje i dla nas! Jesteśmy na TRANSFAGARASAN!!!! 

Pięliśmy się wyżej z patetycznymi dźwiękami "Rydwanów Ognia" Vangelisa (TU), czując dumę, że nie poddaliśmy się i dotarliśmy mimo przeciwności losu. Mijaliśmy wysoką tamę z jeziorem mieniącym się niesamowitymi kolorami, drogę zagradzały nam całe pochody kóz, owiec, krów i osłów, zaganianych przez pasterzy z psami. Patrzyliśmy z góry na pozostawiane za sobą serpentyny, śmialiśmy się z samych siebie, gdy w środku głuszy na dachu auta włączaliśmy laptopa, żeby szybko zgrać filmik z kamerki, która zarejestrowała nam całą drogę. Śpiewaliśmy, darliśmy się, przejeżdżając pod wodospadem, ręce mi grabiały od robienia zdjęć i filmików w pędzie coraz zimniejszego powietrza.







Bob Budowniczy :D

Takie tam obsunięcie



















Największe wrażenie wywierały gołe skały pokryte jęzorami lodu, wyrastające na tle malejących w dole cienkich smużek, które chwilę wcześniej były przecież normalną jezdnią. Wariowaliśmy z wrażenia! Na drodze coraz częściej pojawiały się kamloty i lód, Zły miał pełne ręce roboty, ale wyraźnie sprawiało mu to dziecięcą radość. Taplaliśmy buty w strumieniu, płynącym wartko po jezdni, w biegu lepiliśmy śnieżki z zalegającego śniegu i wyrzucaliśmy je przez okno z dziką wrzawą, dusze przepełniało jakieś kłębowisko emocji.









Jak w chmurach





 I nagle koniec! już z daleka zobaczyliśmy i wiedzieliśmy. Na drodze za skałą stał motocykl, a drugi biedził się, by pokonać lód. Lód, który zakrył całą szerokość asfaltu, uniemożliwiając przejazd każdemu czterokołowcowi. 

W tym momencie... ucieszyliśmy się, że będziemy zmuszeni pokonać tę boską trasę jeszcze raz, tym razem z powrotem :D A potem spuchłam z dumy nad swoją intuicją. Wyżej bowiem nie było już jezdni wcale, calutką zajął lód, nawet motocykle musiały zawrócić. Czyli gdybyśmy pojechali od północy, to tylko stracilibyśmy czas, bo ani tunel nie byłby otwarty, ani droga przejezdna! I nieważne, że kierowała mną sraczka, intuicja to intuicja :D 

Cóż. Takie rzeczy zdarzają się na 2000 m n.p.m. :D Tak, byliśmy mniej więcej na takiej właśnie wysokości! Tam już odczuwało się tę odległość. Uszy wprawdzie odetkały się dużo wcześniej, lecz zimno omiatało silnym wiatrem. Oczywiście spotkaliśmy Polaków :D Ale też np. przemiłych turystów z Izraela, z którymi wspólnie zachwycaliśmy się pejzażami stworzonymi przez naturę. 


Stałam na tym pełnym majestatu dachu świata, układając w głowie nuty "Paradise" Coldplay (TU) i czując, jak piękne jest życie. 

Wracając ścigaliśmy się z BMW, karmiliśmy zagubionego pasterskiego psa, napotkaliśmy to samo co wcześniej stadko kóz i owiec, w zachodzącym słońcu obserwowaliśmy przydrożne malowane kapliczki, w otwartej bramie dostrzegliśmy cygańskie wesele. Ostatnie górskie odcinki pokonywaliśmy o zmierzchu. Góry majaczyły coraz głębszymi szarościami, kiedy gnaliśmy wśród romantycznych światełek domów porastających zbocza, śpiewając cicho "While my guitar genlty weeps" (TU). Tak wyglądało szczęście.

10 komentarzy:

  1. Ale jazda... Wy to lubicie ekstremalne wrażenia ;) Następny urlop planujecie w najgłębszej jaskini podczas powodzi, czy na szczycie czynnego wulkanu? ;) Super się ogląda, jeszcze lepiej czyta...

    :***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Islandia mnie bardzo pociąga, więc kto wie :D Na razie spór trwa, Zły chce Norwegię, dla mnie za drogo, więc próbuję przeforsować Toskanię. A co wyjdzie... na pewno jakiś hardcore ;) Chociaż obiecaliśmy sobie, że teraz już śpimy w jednym miejscu i lecimy zamiast jechać, a auto wypożyczamy. Tiaaa ;)

      :***

      Usuń
  2. Ja chcę z Wami jeeechaaać!!!

    Sraczka czy nie, ważne, że pojechaliście tą drogą, a nie tą drugą. Widać intuicja może mieć różne oblicza ;)))

    Śmisznie mi się skojarzyło te zdania: "Oczywiście spotkaliśmy Polaków :D Ale też np. przemiłych turystów z Izraela". Pierwsza myśl: najpierw Polacy, a potem mili turyści ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tamte strony pewnie nieprędko, ale Ty pakuj się i w drogę! Mega polecam, Rumunia jest piękna, tylko ten rok jest trudny ;)

      Intuicja potrafi działać także od dupy strony :D

      No wiem. Też to widziałam, gdy już napisałam, ale stwierdziłam, że niech sobie zostanie i zobaczymy :D W każdym razie nie miałam nic niewłaściwego na myśli ;D

      Usuń
  3. Super widoki, aż chciałoby się tam pochodzić albo pojeździć na rowerze :) tylko na ostatnim zdjęciu ktoś Ci w kadr wlazł :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba długo by się szło ;) Chociaż z tymi owieczkami chodzą ;)
      Widoki są genialne. Ale do pochodzenia to bym się wybrała raczej w nasze Tatry, tam cały efekt w tym, że można na tę wysokość wjechać samochodem...
      Nie tylko na tym ;P

      Usuń
    2. Coś podobnego do oznaczeń szlaku tam widać na przedostatnim zdjęciu, a nie wydaje mi się żeby tamtejsi gorole potrzebowali drogowskazów :D
      Tatry już czekają, coraz bliżej, coraz bliżej :D

      Usuń
    3. Na tej asfaltowej chyba też nie potrzeba ;) Ale pewnie szczytami łażą...
      Gdybym to ja była tą górolką, to z pewnością i tak bym potrzebowała ;)
      Zazdroszczę szczerze. Chociaż nie powinnam po moich wojażach zazdrościć nikomu. Ale jednak - człowiek szybko zapomina o tym, że był na urlopie ;)

      Usuń
  4. piekne zdjęcia i krajobraz, a droga faktycznie falująca, ale śnieg? że w lipcu? pięknie, chyba wiem, co to jest ta sraczka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie no, to jeszcze ciągle był maj :D Taki tam mały poślizg mam ;)

      Usuń