6 września 2015

Opuszczona Italia

O miasteczku Bova w pasmie górskim Aspromonte czytałam wiele już przed wyjazdem i bardzo chciałam tam pojechać, ponieważ blog o Włoszech rekomendował je jako miejsce, w którym nadal mówi się po... grecku. Przed Rzymianami tereny Kalabrii zamieszkiwali Grecy, i o ile najeźdźcy skolonizowali wybrzeże, o tyle pasma górskie pozostały pod wpływem tubylców, którzy do dziś kultywują tradycje, porozumiewając się w języku przodków i ucząc dzieci nowoczesnego greckiego. 

Drogę wyznaczyłam łatwą, na południe i stamtąd odbijając ku północy dojechałoby się bez problemu. Jednak traf chciał, że JeyZ odpalił Google Earth. A Google Earth pokazało alternatywną trasę, wiodącą... szczytami gór. BARDZO zakręconą. I było pozamiatane, JeyZ uparł się na zakręty, mnie bardzo spodobała się wizja spektakularnych widoków, Kuli swoim zwyczajem po prostu przytaknęła, i tak po śniadaniu spokojnie wyruszyliśmy na spotkanie z Przygodą. 

Po jakichś dwóch godzinach jazdy kontynuowaliśmy podróż dookoła świata. Po Rio i Filadelfii sunęliśmy przez... Karkonosze :D Słowo daję, to były dokładnie takie same góry, z tą samą roślinnością, z tymi samymi paprociami, jodłami, ze znakami ostrzegającymi przed odłamkami skalnymi, z drogowskazami informującymi o szlakach i stokach narciarskich, z chałupkami zbudowanymi typowo pod turystów. Jedynie okropny upał i głucha cisza odróżniały to miejsce od Polski. Jechaliśmy zachwyceni, co jakiś czas wyłączając muzykę i otwierając okna, by powdychać wypełnione po brzegi olejkami eterycznymi powietrze i posłuchać śpiewu ptaków. 
Upragnione zakręty zaczęły mi się trochę dawać we znaki. Być może dlatego, że każdy taki o 180 stopni JeyZ brał z niebywałą prędkością, wyjąc z uciechy, której ja nie mogłam podzielać, jako pasażer bowiem stale jechałam od strony przepaści. A ta robiła się coraz wyższa. Zanim jednak zdążyłam wyrazić swoje zdanie, w szalonym tempie wlecieliśmy w kolejny dziki zakręt, i nagle na środku drogi wyrosła... KROWA. 
Zahamowaliśmy tak gwałtownie, że aż nas prawie zarzuciło, wpatrując się w zwierzę z takim przerażeniem, jakbyśmy zobaczyli Yeti. Krowa stała niewzruszona, lecz surowy wyraz jej mordy sugerował dobitnie, jakie ma o nas zdanie. Mierzyliśmy się wzrokiem bez słowa, po czym w obozie ludzkim nastąpiła gorączkowa wymiana zdań, na wszelki wypadek wypowiadana półgębkiem i nadal bez spuszczania oka z wroga, pt.:
- Jezusmaria co teraz.
- Ja się jej boję.
- Ja też się jej boję! 
- Chyba musimy ją jakoś ominąć.
- Tylko z której.
- Lewą ją... Tam chyba więcej miejsca...
Oczywiście skoro lewą, to krowę mijaliśmy MOJĄ stroną. Dosłownie o centymetry. Gdy była już tak blisko, że prawie - parafrazując "oko w oko" - twarzą w pysk (ewentualnie oknem w róg), przez zaciśnięte zęby rzucałam jeszcze JeyZ wskazówki, żeby "mijł szbciej, al dlikatnie, mże ni zauwży". Kiedy przejechaliśmy bez uszczerbku, odetchnęliśmy na tyle, by stanąć jeszcze kawałek dalej i zobaczyć, co zrobi krowa. Stała. Chwyciłam aparat, żeby trzasnąć zdjęcie niegroźnemu już przeciwnikowi, a wtedy ona jakby w zwolnionym tempie odwróciła się samą szyją i głową, z miną monstrum z horroru, które nie dość, że dorobiło się zdolności przekręcania łba dookoła własnej osi, to jeszcze zlokalizowało ofiarę i patrzy na nią z miłym uśmiechem typu "helloooł moje mięsko". Jak my wtedy ruszyliśmy...!
Dalsza droga odsłaniała przed nami coraz piękniejsze krajobrazy. W jednym miejscu nie wytrzymaliśmy i zrobiliśmy przystanek na zdjęcia. Tego z kolei nie zdzierżyła Giulietta, która... zaczęła odjeżdżać! JeyZ wleciał do niej w ostatnim momencie, gdy już powolutku nabierała rozpędu. Biedny samochód chciał nas chyba ostrzec...
Dotarliśmy do miasteczka Roccaforte del Greco. Zaniedbane, jakby cierpiące na śpiączkę - gdy już trafili się ludzie, siedzieli tylko i patrzyli na nas. Takim wzrokiem, jak zombie patrzy na ostatniego żywego dostawcę świeżego mózgu. Kiedy podleciał do nas jedyny rączy pan i namawiał na wejście do kościoła "w celu zrobienia zdjęć", uznaliśmy, że warto wziąć nogi za pas.
Dalej było coraz piękniej, chociaż trochę chciało mi się rzygać, gdy urywała się betonowa barierka i widziałam, co jest niżej, zwłaszcza że JeyZ krowa niczego nie nauczyła. Za najlepszego nauczyciela zrobiła sama droga, która po prostu... się skończyła. Tak oto wjechaliśmy do Nepalu :D Tzn. istniała nitka prowadząca dalej, ale coraz węższa, bez asfaltu, z dziurą na dziurze, z coraz większymi kamlotami leżącymi tuż obok ściany skalnej, której przeciwwagę stanowiła jedynie przepaść... To był moment, w którym wszyscy zamilkliśmy na dobre. JeyZ mocował się z kierownicą, ja razem z nim miałam odruch hamowania, obydwoje w przyszłość spoglądaliśmy z napiętym pesymizmem, i tylko na Kuli nic nie robiło wrażenia, w ogóle nie ogarniała stopnia niebezpieczeństwa. A to nasilało się z każdym metrem. Gdy zrobiło się na chwilę ciut szerzej, postanowiliśmy stanąć i odsapnąć (akurat wtedy przejechał samochód z naprzeciwka, więc coś nad nami czuwało, nigdzie indziej nie bylibyśmy w stanie się minąć), zwłaszcza że poniżej rozciągała się kompletnie wyschnięta niecka jeziora, a w oddali coś jakby miasto, wyglądające na mało zamieszkane. Czytałam wcześniej, że w Aspromonte istnieje opuszczone miasteczko, tylko że miało być zupełnie gdzie indziej. Beztrosko uznałam, że chyba coś pomyliłam i to właśnie ono. Sfotografowaliśmy z daleka, pewni, że je ominiemy. 
Naiwni. 
Podjeżdżaliśmy - a raczej pełzliśmy - doń w pewnym napięciu i z Kraftwerk "Radioactivity" w głośnikach (TU) - absolutnie obowiązkowy podkład muzyczny w tym momencie. Droga ciężka jak skurwesyn, głucha cisza na zewnątrz, żaden ptak nawet nie zaśpiewał. Brakowało tylko ulatujących ze złowrogim szelestem nietoperzy.
Ziejące oczodołami pustych ościeżnic niszczejące domy. Wymarłe miasto. Miasto Duchów. I tylko na środku drogi jeden, raczej nowy, samochód. TEŻ OPUSZCZONY. 
Tak zwany Iran :D 
Czuliśmy się... hm... dość nieswojo. Każde niby robiło zdjęcia, ale na karku miało dziwnie lodowaty dotyk. My z Kuli, wiedzione nie zahamowaną nawet przez lęk ciekawością, rozlazłyśmy się po pustostanach, każda w inną stronę, ja nawet zrobiłam siku na środku drogi ;), lecz JeyZ stał ciągle dziwnie blisko Giulietty, a potem z podejrzaną paniką w głosie spytał mnie, którędy właściwie musimy jechać. Wtedy i ja się zaniepokoiłam, ponieważ droga, którą obrałam za pewnik, po prostu się... urywała. Zajrzałam w GPS i przestałam nawet przełykać ślinę. Szósta godzina w drodze, od ostatniego zamieszkałego miasteczka, niezbyt w sumie oddalonego, wlekliśmy się godzinę, a do celu mieliśmy gdzieś... sześciokrotnie dalej.
Nie pokazałam nic po sobie, ale każde z nas instynktownie wiedziało, że to ostatnie miejsce, gdzie możemy jeszcze zawrócić. Na sześciogodzinną trasę z krową ;)
Nie zawróciliśmy. Było BARDZO ciężko. Jechaliśmy na pierwszym biegu, samochód wył, przepaście hipnotyzowały, lecz każde obracało wszystko w żart, a gdy JeyZ wrzucił dwójkę, powitaliśmy to bez mała gromkimi brawami. Chwilę później prawie straciliśmy koło na dziurze, ale nieważne, bo pojawił się ZNAK NA BOVĘ!!!! Ryku, jaki wydobył się z naszych gardeł, nie powstydziłaby się nawet największa krowa świata! Wreszcie namacalny dowód, że to miejsce naprawdę istnieje :D 

Mijaliśmy jeszcze drugie opuszczone miasto i cmentarz, w którym ziały pustką luki po trumnach - najwyraźniej w Mieście Duchów nawet umarli zostali ewakuowani :D Kolebaliśmy się na japach w drodze oraz podziwialiśmy dzikie ostępy i niesamowite widoki - dla nich warto było najadać się co rusz strachu. Z tego odcinka trasy nie mam niestety zdjęć, ponieważ kręciłam filmiki, które miały być potem dowodem, że nam się to nie przyśniło, że naprawdę jechaliśmy po tych kosmicznych wertepach sportowym Alfa Romeo, w japonkach oczywiście :D Ku pokrzepieniu serc włączyliśmy sobie pogodnego Lenny Kravitza (TU) i obmyślaliśmy, gdzie jeszcze się wybrać, skoro w jednej Kalabrii zaliczyliśmy już Rio de Janeiro, Filadelfię, Karkonosze, Iran, napotkaliśmy Jamajczyków i właśnie przemierzamy Nepal. Przemyślałam sprawę i zaproponowałam Afrykę, chociaż Libijczyków też było w tym regionie mrowie (nawet jeden żebrzący wskazał mi drogę w markecie, gdy swoim zwyczajem nie umiałam wybrać, która szyba to wyjście :D) Dwadzieścia minut, kilka świń, kolejną krowę i podejrzenie much tse-tse dalej na rozstaju dróg ujrzeliśmy drogowskaz na... AFRICO!!!! Mówisz-masz. Zaprawdę, kawał świata zjechaliśmy przez te kilka godzin, a przecież czekała nas jeszcze Grecja :D 
Na szczęście droga powoli wracała do normy, zbliżaliśmy się do cywilizacji, był nawet punkt widokowy, oczywiście zamknięty :D, i tylko w jednym miejscu myśleliśmy, że trzeba będzie zawracać, bo się nie zmieścimy między skałami i osuwiskami. Gdyby tak było... chyba byśmy zbiorowo eksplodowali albo rozszarpali tę skałę pazurami ;) 
Aż wreszcie oczom naszym ukazała się...
BOVA! Trochę zmęczone, ale jednak ładne miasteczko na wysokości ok. 900 m n.p.m., z niesamowitym widokiem na morze i góry. Niestety nie usłyszałam nikogo, kto by mówił po grecku... Ale nie usłyszałam też od nikogo angielskiego, więc znów mieliśmy okazję poćwiczyć włoski i migowy, ponieważ z wrażenia naprawdę musieliśmy się napić, oni kawy, ja piwa. Wyobraźcie sobie, że na takim wygnajewie mieli największy ekspres do kawy, jaki widziałam w swoim życiu! Poza tym mieli też... parowóz :D Który stoi na małym placu jako upamiętnienie Bovian - kolejarzy. Dość osobliwy widok na takiej wysokości. Podobno dla jego przewiezienia musieli poszerzać drogę. Z całą pewnością jednak nie tę, którą my tam dotarliśmy ;)
Idealna Pinus pinea :)
Było coś koło godziny 19, gdy opuściliśmy Bovę i... postanowiliśmy zdążyć na kolację (przy czym do Bovy jechaliśmy 8 godzin :D). Za te trudy naprawdę należało nam się żarcie! Ale... kolacja trwała do 21 :D
Na szczęście droga (dokładnie ta, którą pierwotnie mieliśmy dotrzeć do Bovy) była dobra. Tyle tylko, że... zakręcona. Autostradami pomknęliśmy prędko, lecz poza nimi przeżyliśmy totalny wyścig ze wszystkim, najostrzejszy zakręt brany przy 100 km/h, zakrętów miliony, ja nawigująca co chwilę: "Prawo! Lewo! Prosto! Prawo!" itd., JeyZ wyczyniający cuda na drodze, wszyscy drący się i wymachujący rękoma, gdy jakiś zbrodniarz jechał poprawnie i NIE DAJ BOŻE hamował przed zakrętem, LOSIE CO TAM SIĘ DZIAŁO! Dojechaliśmy o 20:50, łamiąc wszystkie przepisy, łącznie z tym, który zakazywał parkowania przed restauracją hotelową, wystrzeliliśmy rozpędem z auta, potykając się na progu jadłodajni, po czym okazało się, że kolacja trwała do 21:30, tylko mi się pomyliło, a oni nie byli pewni :D
Na takiej totalnej adrenalinie usiłowaliśmy chwycić coś do żarcia, ale nie szło nam zupełnie. Mi jedna kanapka upadła na podłogę, a gdy wzięłam kolejną, wleciała do miski ze szpinakiem :D Nie mogliśmy utrzymać w rękach szklanek, cały czas kolebaliśmy się, jakbyśmy dalej jechali zakrętami, w ogóle nie dawaliśmy rady ze sobą. 
Gdy trochę doszliśmy do siebie, zaczęliśmy ogarniać, co właściwie przetrwaliśmy. JeyZ przyznał, iż największą wewnętrzną sraczkę poczuł na widok samochodu w opuszczonym Roghudi, ponieważ... oglądał kiedyś film "Hostel" :D Dlatego lęgły mu się najgorsze podejrzenia o mordowanie piłą lub tasakiem głupich turystów w japonkach, oraz inne takie milusie rzeczy. Cóż... Wiele się nie pomylił. Podobno całe pasmo Aspromonte jest omijane szerokim łukiem, również przez samych Włochów, którzy utożsamiają je z siedzibą mafii, morderców i rzezimieszków. Nawet kierownik hotelu na wieść o tym, gdzie byliśmy, zapytał, czy chcieliśmy popełnić samobójstwo...
Wyszło też na jaw, że w opuszczonym mieście ja ukryłam przed nimi, ile trasy zostało, a JeyZ ukrył, iż spalanie Giulietty wzrosło tak bardzo, że paliwa zostało nam zamiast na 400, to na 90 km :D Oprócz tego każde cichcem sprawdziło, czy ma zasięg (ja nie miałam, JeyZ tak i pół drogi prowadził wewnętrzny dialog, czy by nie wyłączyć dla oszczędności telefon, a jeśli tak, to jak to zrobić niepostrzeżenie, by nie siać paniki), zastanowiło się, czy nie zamarzniemy w nocy, i dumało, pod jaki numer właściwie można zadzwonić po helikopter :D Ale zgodnie uznaliśmy, że bardzo ładnie się zachowaliśmy, troszcząc się nawzajem o swoje samopoczucie :D 

Po powrocie do Polski doczytałam jeszcze, że te miasta zostały ewakuowane w 1973 roku na skutek ostrzeżeń przed osunięciami ziemi. Mówi się, że uciekli wszyscy... poza jednym mężczyzną, który żyje tam (żył?) samotnie od wielu lat. Chyba więc naprawdę Opatrzność czuwa nad półgłówkami...

Taki to właśnie był dzień :D

16 komentarzy:

  1. cóż za emocje, czytałam z wypiekami na twarzy nie mogąc się oderwać. heh.. ;) ale krów się boje również, więc rozumiem lęk;) wow.., brakuje mi słów heh

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz, a my to wszystko musieliśmy przeżyć :D Tzn... nie musieliśmy, ale chcieliśmy ;) Ja tam krów się nie boję jakoś szczególnie, nie bardziej niż np. koni, ale ta... nie wyglądała na miłą krowę ;)

      Usuń
    2. musieliście i przeżyliscie, mało które wakacje dostarczają tylu wrażeń;)
      nie wyglądała? dla mnie jak ktoś jest arcy spokojny, a one są wrecz psychicznie wyłączone z życia, to jest podejrzany i nieprzwidywalny a krowa jak ruszy z kopyta.., wiesz, dinozaura pogłaskam krowe z oporami heh..,

      Usuń
    3. No tak, cicha woda i te sprawy ;) Cóż, zwierzęta z reguły są nieprzewidywalne... zwłaszcza ludzie ;)

      Usuń
  2. Niezłe z Was hardkory ;-) Cdn...

    :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tak samo wyszło... :D

      Usuń
    2. Nareszcie! Bo już miałem napisać: Opuszczona Italia i opuszczony blog!!!

      :***

      Usuń
    3. Chyba przez Ciebie! Miało być cdn., i co? :D
      :*

      Usuń
    4. CDN...pod nowszym wpisem :)

      :***

      Usuń
  3. Przypomniały mi się te wszystkie filmy, w których grupka Amerykańców wybrała się genialnie w podróż życia do europejskiego kraju i w wiosce zapomnianej przez Boga (w tych filmach chyba każda miejscowość poza Stanami taka jest) coś ich morduje i/lub porywa. Sama dziwnie się czułam, oglądając te opuszczone domy.

    Taka dygresja: zastanawiam się co w takich pipidówkach robią ich mieszkańcy - poza gapieniem się jak cielę w malowane wrota w turystów, którzy się jakimś cudem tu zaplątają. Że siedzą przed domami, wiem, ale poza tym? Pracują gdzieś? Robią cokolwiek poza nicnierobieniem? Hm... Pewnie tak, tylko co? :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No toteż właśnie... Hostel :D

      My też się zastanawiamy. Oni chyba żyją z tego, co wyprodukują. Warzywa jakieś, zwierzęta... A tak ogólnie to pewnie raczej ich potrzeby sprowadzają się do minimum. Fizjologia i wsjo ;)

      Usuń
    2. Hostel, Świątynia (film byłby dobry, gdyby Polaków grali Polacy), makabryczny Eden Lake, nieco pocieszne Ruiny, Turistas... bosz, tyle tego było, że jak się człowiek naogląda, to boi się potem wyściubić nos z domu ;)))

      Usuń
    3. Jak dobrze, że widziałam tylko kilka, których już nie pamiętam, i nic z tej listy :D

      Usuń
  4. Chłodny łokieć już jest passe, teraz tylko chłodna pięta :P
    Bardzo mi się podobają te skały "wysypane" na wzgórze :)
    No i piękne widoki znowu, oby tak dalej :) Krajobrazy i miasteczka też niczego sobie :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łokieć jest mniej fotogeniczny ;)
      Idziesz zgodnie z trendami, ten z kamieniami jest dość popularny nawet w polskich ogrodach :)
      Haha :D

      Usuń
    2. My idziemy na łatwiznę, walimy kupę kamieni w ogródku i już. A to trzeba najpierw jakiś ładny kopiec usypać, najlepiej na kilka metrów i dopiero na to rzucać kamienie :D

      Usuń