20 września 2015

Nie-zależność na jeziorach

To było niesamowite lato. Gorące, chyba pierwszy raz w moim życiu całkowicie pozbawione komarów, za to pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji - ledwo zdążyłam wyprać z ubrań włoski piasek, a już pędziłam na spotkanie z... polską przyrodą. Moja rodzina od lat ma małą żaglówkę, na max cztery osoby. Tak się złożyło, że rodzice i ja nigdy na niej nie byliśmy. W tym roku postanowiliśmy to zmienić, zarezerwowaliśmy pokój na przystani i ruszyliśmy na Pojezierze Drawskie, gdzie cumowała reszta Czerwonych. 
Najpierw musieliśmy nauczyć się wchodzić na łódkę :D Niby proste, ale dla człowieka nieobytego z wodą wczołgiwanie na machinę, która się buja, wcale nie przedstawia się tak znowu znakomicie. Na szczęście każdy prędko załapał swój własny styl wdrapywania bez mokrego lądowania (choć muszę przyznać, iż był to styl ździebko rozpaczliwy). Gdy już wgramoliliśmy się wszyscy i każdy obejrzał sobie kajutę, wróciliśmy na pokład i... popłynęliśmy :D Najpierw na silniku, żeby było szybciej, ponieważ pora była już późna; potem jednak gospodarze rozłożyli grot, a nam kazali wybierać linę stawiającą fok. I zaczęło się prawdziwe żeglowanie :) 
Myli się ten, kto myśli, iż pływanie to tylko relaks. Są, owszem, chwile spokoju, ciszy, odpoczynku dla ciała i umysłu. Ale woda to żywioł i należy o tym pamiętać. Trzeba być świetnym obserwatorem i reagować szybko na każdy podmuch wiatru, na każdą falę, na każdy sąsiedni element pływający. Przechyły potrafią powstawać w ułamku sekundy i bez doświadczenia oraz wiedzy, jak im zaradzić, można naprawdę narazić ludzi na niebezpieczeństwo. Na szczęście nasz rodzinny sternik ma za sobą wiele lat praktyki i potrafi komenderować załogą. Tak! żegluga to nie popis jednego aktora. Tam wszyscy mają swoją rolę, bynajmniej nie pt. "nie przeszkadzaj" ;) A to trzeba wybrać, a to luzować linę, a to przenieść się w sekundzie na inną stronę, by spełnić rolę balastu, uważając jednocześnie, by nie zdzielić się o bom... Ogólnie każdy musi się "orientować" - ja raz za wolno zrobiłam unik i nasz sternik przydzwonił mi czymś metalowym, nie wiem nawet, czym, gdyż z miejsca mimo dnia zobaczyłam gwiazdy. To nie jest sport dla flegmatyków! 
Na szczęście widoki nagradzają trud sowicie. My pływaliśmy po Jeziorze Drawskim, drugim po Hańczy co do głębokości w Polsce, i bardzo niedocenionym przez żeglarzy, co na wodzie jest oczywiście jego zaletą. Im mniej jednostek pływających, tym lepiej dla tej pięknej sztuki.
Noc spędziłam na koi :) Miałam nocować w pokoju, ale coś mnie tam strasznie uczulało i pomimo leków nie mogłam nawet zębów umyć bez kichania. Nie muszę chyba mówić, że nie ubolewałam specjalnie nad takim obrotem sprawy? :D Wieczorne rodaków rozmowy, o winku, przy wtórze kołyszącego szumu fal, tak różna od miejskiej nocna cisza, chłód, a o poranku budzące promieniami słońce... Nie do opisania, nie do przecenienia. 
Drugiego dnia pływaliśmy po licznych zatokach, kąpiąc się przy brzegu Bielawy, piątej co do wielkości wyspy jeziornej w Polsce. Podziwialiśmy z daleka kormorany, mordujące odchodami wszystkie drzewa na Wyspie Samotnej, mijaliśmy ciche łabędzie z młodymi, wpatrywaliśmy się w błękit nieba, szmaragd odbić porastających brzeg drzew, w liczne wodorosty w przejrzystej wodzie.
Na Bielawie
Zaraz wjadą pierogi prosto spod pokładu
Przecinający fale, smagani wiatrem, ogorzali. W głowie czysto i błękitno, jak w piosence Kings of Convenience "Boat behind" - TU.
Oto dowód, że naprawdę płynęliśmy :)
Machaliśmy do rybaków i pozdrawialiśmy innych żeglarzy - ponieważ pływanie to gra zespołowa. Możesz być sam na całej wodzie, ale przychodzi taki moment, gdy tylko inny człowiek może ci uratować życie. 
Wracaliśmy zachwyceni tak odmienną stroną podróżowania. I chociaż nie jestem pewna, czy wytrzymałabym długo stan swego rodzaju zamknięcia - bo mimo wielkiej przestrzeni na łodzi jest się jednak skazanym na ciągłą obecność innych osób - to ten rodzaj wypoczynku ogromnie mi się podobał. Wciąż czekam, aż ktoś poskromi moje wodne lęki, a wtedy... nie, niekoniecznie zatłoczone Mazury. Choć wiem, że byłoby cudownie. Ale moja kochana Solina... BARDZO :)

14 września 2015

Italia ach Italia

Wizytę w Karkonoszach, Nepalu, Iranie i Afryce musieliśmy nieco odespać, zatem ostatni dzień zwiedzania był bardzo spokojny. Dotarliśmy do mitycznej Scylii, w której za czasów Homera czaiła się, jak sama nazwa wskazuje, potworna Scylla, wespół z Charybdą broniąca przejścia przez Cieśninę Mesyńską. Miejscowość wcina się w morze skałą, na której wznosi się zamek Ruffo. Rozciąga się stamtąd oszałamiający widok na wzgórza Aspromonte i Sycylię, a z drugiej strony - na miasteczko rybackie Chianalea, z portem i obłędnymi restauracjami na wodzie. Długo gapiliśmy się w nieprzyzwoicie przejrzystą, falującą wodę, nucąc cicho Smoke City "Underwater love" (TU). Potem oczywiście porobiliśmy zdjęcia - a trzeba Wam wiedzieć, że podczas całego pobytu ulęgło nam się sporo klasycznych póz, m.in.: na wędrowca, na Mickiewicza, na Słowackiego, na hollywoodzki uśmiech, na luja, na Biebera. Wszystkie do dziś praktykowane :D
Mityczna Scylla
Wzgórza Aspromonte
W tle - Sycylia
Zamek Ruffo
Fot. by JeyZ
Chianalea
Fot. by JeyZ
Po zejściu na wybrzeże powitała nas cudowna plaża i knajpy, i tym sposobem znaleźliśmy się w... Zanzibarze :D Gdy tylko zobaczyliśmy tę nazwę, od razu wiedzieliśmy, gdzie się napijemy. Niestety zostaliśmy tam naprawdę krótko, ponieważ moi towarzysze coraz gorzej się czuli. JeyZ, poza tym, że się spiekł, to jeszcze przywalił głową w kant otwartego bagażnika, więc skóra zeszła mu z czoła w trójkąt, przez co wyglądał wypisz wymaluj jak Drakula :D I niestety tylko ja tego dnia zadbałam o pożywienie, wcinając na przemian bułkę i banana, jak Małysz ;) Oni właściwie od śniadania nie mieli nic w ustach (kolejna hańba służby zdrowia), nic dziwnego zatem, że zaczęli mi jęczeć i chcieli wracać, a ja wtedy jeszcze nie znałam przyczyny i byłam wściekła jak osa, zwłaszcza że w planach miałam Reggio di Calabria. 

Wróciliśmy do hotelu w kiepskich nastrojach, JeyZ z narastającym kaszlem, ja wkurzona, Kuli jakaś taka osłabła, ale mimo wszystko zgodziła się pójść ze mną na plażę. Ponieważ nie miałam bladego pojęcia, gdzie owa może się znajdować, podeszłam do pani, którą codziennie spotykaliśmy na śniadaniu, i spytałam ją grzecznie, jak można dotrzeć do plaży. Pani popatrzyła na mnie, jakby któraś z nas miała coś z deklem, no bo w sumie to dość niecodziennie pytanie po tygodniu pobytu... Ale drogę wskazała, określając ją jednak jako dość trudną, i radząc wdziać inne niż japonki buty. Trochę tym zaniepokojone, posłusznie założyłyśmy baletki i poszłyśmy na spotkanie z Przygodą. Okazało się, że faktycznie Przygoda była. Plaża leżała u stóp stromego klifu, w dodatku o tej godzinie masakrycznie nasłonecznionego. Prawdę mówiąc bardzo źle się schodziło bez butów trekkingowych, ale ja pewnie bym poszła dalej, niestety w tej temperaturze i nadal bez jedzenia Kuli w połowie drogi odmówiła współpracy, a w trakcie odwrotu centralnie zaczęła się słaniać. To był dzień mojego głębokiego wkurwu, po raz kolejny musiałam z czegoś zrezygnować, co w przypadku zwiedzania zupełnie nie jest w moim stylu. Ale wzięłam oddech, wybaczyłam, pozwoliłam Kuli przekupić się pomarańczą, nawet nie zaraziłam się od JeyZ przeziębieniem, i tylko następnego dnia w drodze na lotnisko musiałam go nawigować jeszcze pilniej niż zwykle, bo biedak ledwo trzymał kierownicę. 
Zejście na "naszą" plażę
Taki tam klif
Cały wyjazd można podsumować jednym słowem: Adventurro! Słowotwórstwo zaczęliśmy bowiem uprawiać już pierwszego dnia, uznając za stosowne wtapianie lingwistyczne w tłum. A że przygód stało sporo, na poczekaniu wymyśliłam ich włoski odpowiednik, rzecz jasna z właściwą wymową i gestykulacją! Potem jeszcze wiele angielskich słów przerabialiśmy na włoski (w końcu oba języki pochodzą z łaciny), ale w upale rzecz była na tyle skomplikowana, że doszłam do wniosku, iż łatwiej będzie używać po prostu polskich słów, jeno z odpowiednim akcentowaniem. I tak łaziliśmy ulicami i darliśmy się do siebie po polsku z włoską przesadą, głęboko wierząc, że Włosi uznają to za osobliwy, acz włoski dialekt. Do końca nikt nas z błędu nie wyprowadził :D 
Fot. by Kuli