24 czerwca 2015

Kraina słodka i ostra

O poranku jeszcze ciut wczorajsi pożegnaliśmy ze smutkiem Tokaj i ruszyliśmy na poszukiwanie winiety, która na Węgrzech nazywa się matrica. Rzecz nie była wcale prosta, na stacjach benzynowych jakoś nie mieli, na poczcie pani na dźwięk języka angielskiego zrobiła tak przerażoną minę, jakby to był jej pierwszy kontakt z cudzoziemcem, i nawet ich własne węgierskie słowo jej nie obłaskawiło, ale ostatecznie się udało. Po czym szmat drogi przejechaliśmy drogami lokalnymi :D W międzyczasie natknęliśmy się na drogowskaz kierujący do Lillafüred, i przypomnieliśmy sobie, że przecież mieliśmy to miejsce na liście punktów do zobaczenia, tylko zwyczajnie o nim zapomnieliśmy. Szczęśliwie przypomniało się samo - było śliczne! Górskie uzdrowisko nad cudownie szmaragdowym jeziorem Hámori, z neorenesansowym hotelem, leśnym parkiem, jaskinią, zadbanymi ogrodami wiszącymi i wodospadem, wszystko w otoczeniu pięknie zielonych gór i przełęczy - czegóż chcieć więcej? Na dodatek w Lillafüred jest stacja uroczej kolejki wąskotorowej, których zresztą wiele na całych Węgrzech. Kusiło, oj kusiło, by przejechać się nią w nieznane. Mieliśmy jednak czas tylko na chwilę odpoczynku na ławeczce, oddychając gorącym, acz rześkim i świeżym powietrzem. I oczywiście - na zjedzenie pierwszego w życiu langosza! Czyli smażonego placka mączno-ziemniaczanego ze śmietaną, serem i boczkiem lub innymi dodatkami. Jakie to jest sycące! I bardzo dobre, chociaż tłuste nieziemsko.
I już trzeba było gnać kolejnymi serpentynami wśród najwyższych w kraju gór, aby dotrzeć do Egeru. Przemiła gospodyni skrajnie przećwiczyła naszą znajomość języków i dopasowywanie się do sytuacji. W jednym zdaniu potrafiła wypowiedzieć się po niemiecku, angielsku, węgiersku i polsku. Rzecz dziwna, po pierwszym szoku nasze mózgi w mig zaczęły się do tej wieży Babel dostosowywać i dogadaliśmy się z nią bez żadnego problemu. Znów mieliśmy cały dom dla siebie, łącznie z fantastyczną jadalnio-kuchnią, umeblowaną fikuśnymi komodami i zaopatrzoną oczywiście w wino :)
Wędrówkę po ślicznym Egerze rozpoczęliśmy na urokliwej Dobó utca - prowadzącej do zamku wąskiej brukowanej uliczce z mnóstwem knajpeczek. 
Zwróćcie uwagę na sposób zapisania "espresso" :D
W oknie jednej z restauracji czekała nas niezwykła niespodzianka - menu było napisane... po polsku. 
... niestety był to raczej wątpliwy ukłon w stronę bratanka, bowiem ewidentnie rzecz została wyprodukowana przy pomocy dość podłej wersji Google translator :D 
Chichrając się, skierowaliśmy kroki ku minaretowi. Wydawał się niezbyt wysoki, poczekaliśmy więc chwilę, aż zejdą zwiedzający, i za niedużą opłatą zostaliśmy wpuszczeni. Losie! Co to było za wejście! Wąskie tak, że nawet ja ledwo się mieściłam, a Zły to po prostu szedł bokiem, zawadzając co chwilę każdą częścią ciała o schody i ściany, na dodatek duszno niemożliwie, i pełzło się tak i pełzło nie wiadomo ile! Zanim jednak doznaliśmy zbiorowej klaustrofobii, już doświadczaliśmy kolejnego ekstremum, tym razem lęku przestrzeni, ponieważ między tylną ścianą a barierką było jakieś 40 cm. Z Chmurką kleiłyśmy się plecami do ściany, starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, podczas gdy Zły przechylał się do przodu beztrosko, komentując, że nawet nie musiałby się specjalnie wysilić, by wypaść. Na szczęście wszystkie niewygody i strachy rekompensował wspaniały widok. 
Adrenalina wyzwoliła w nas wilczy apetyt, zatem po zejściu (tj. stękającym wygramoleniu się) ruszyliśmy po żarcie. Trafiliśmy do ślicznej knajpeczki, w której uraczono nas specjalnością kuchni węgierskiej, czyli oczywiście gulaszem i podaną ślicznie w kociołku zupą gulaszową, z wściekle ostrą pastą paprykową. Nad tą pastą płakaliśmy solidarnie wszyscy, zgodnie uważając ją za wyjątkowo wredny cud świata. Pycha! 
Dalej powłóczyliśmy się po placu z Kościołem Minorytów, po bazylice, w której akurat kończyła się węgierska msza, i wokół zabytkowego liceum wraz z obserwatorium astronomicznym. A potem wsiedliśmy do auta i nawigacja potraktowała nas jak duchy. Czyli kazała nam jechać przez ścianę :D Centralnie dojechaliśmy do ściany domu, a ona pokazywała nam przez niego drogę :D 
Wracając na nocleg wyliśmy razem z Freddiem "I was born to love you" i ze zdumieniem patrzyliśmy, jak o godzinie 21 robi się całkowicie ciemno. Ledwo trochę na południe, a już taka różnica! 


A po drodze mijaliśmy takie oto lingwistyczne cudaki. Kto wymówi? :D  

15 komentarzy:

  1. 1! Jak rozumiem - wróciłaś! Śliczne opisy, śliczne zdjęcia. Zresztą wiadomo - jak zwykle... Pisz!

    :-***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jest :) Opowieści mam chyba na całe lato, tak więc spoko :D

      :****

      Usuń
  2. No i jak ja mam się nie bać jeździć na Węgry, jak nam takie ekwilibrystyki słowne ukazujesz? ;D

    A co tam, następnym razem jadę z Wami! Nie zajmuję dużo miejsca, mogę mało mówić i nie robić zamieszania. Ba, nawet w bagażniku mogę jechać - dacie mi jakąś flaszcynę na osłodę i bedzie ;)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, spoko, zamontujemy na dachu, to się przynajmniej poopalasz :D Niestety z Tokaju nie zabraliśmy flaszki na kolejną podróż, ale planujemy ten fakt nadrobić, bo kolejna wyprawa ma uwzględniać Węgry po drodze :D

      Usuń
  3. no i już wiem co robie na obiad, gulasz na papryce.., mniam.., no faktycznie menu po polsku.., heh;) a ten placek to tesz dobry pomysł na obiad.., dziękuje;) buziak;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, cieszę się ;) Ale jak Ci wstawię zdjęcie jedzenia z Budapesztu, to dopiero będziesz miała inspirację :D

      Usuń
  4. Zdjęcia ciągle super :P Wycieczka piękna. Ależ zielono w tej pierwszej miejscowości :) Ostre jest pyszne :D U mnie Węgry też są na liście "do zobaczenia", ale to w bliżej nieokreślonej przyszłości ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, w Lillafured było obłędnie wręcz zielono, i to powietrze! Tobie jako alergikowi na pewno by dobrze zrobiło ;) Pyszne, ale ostre ;) A w upale ostre sprawia, że jest jeszcze goręcej :D A co masz wobec tego na bliżej określoną przyszłość? :D

      Usuń
    2. No nie wiem czy byłoby tak dobrze jakby ta cała zieleń zaczęła pylić :P Tymi na najbliższą już się chwaliłem, a co będzie dalej to zależy od zasobności portfela :P Jeszcze tydzień urlopu we wrześniu będzie, przydałoby się jakoś zagospodarować, najlepiej górami :)

      Usuń
    3. W górskim powietrzu by się zrównoważyło ;) Najgorsza alergia jest na nizinach... Czyli u mnie :D Mnie też przyjaciele wyciągają w góry, zobaczymy, co ostatecznie wyjdzie, wprawdzie w tym roku nie mogę narzekać, byłam w górach niemal cały czas, ale to nie to samo co łażenie po naszych polskich... Trzymam kciuki zatem, i za Twoje, i za moje wyprawy :)

      Usuń
    4. Ja jestem "zaraz" obok, też na nizinie :P Trzymajmy więc kciuki razem, będzie podwójna moc :) A w które góry Cię ciągną? :)

      Usuń
    5. Co ciekawe, w innych krajach nigdy alergii nie miałam. Podobno sporo osób tak ma, co kraj to obyczaj i pyłki :D W Bieszczady, moje ukochane uwielbiane cudowne, po których tylko się przejechałam, a nigdy nie chodziłam... Aczkolwiek marzę, by być tam w październiku, wśród tych kolorów...

      Usuń
    6. Też zauważyłem, że jakoś lepiej jest poza Mazowszem :P Też myślę właśnie o Bieszczadach. Wiąże się z tym bardzo ambitny plan, a mianowicie obie połoniny za jednym razem :P

      Usuń
    7. Ja nie mam planów, po prostu chciałabym się nimi nacieszyć, pochodzić, posiedzieć, pokontemplować, obmacać... ;)

      Usuń
  5. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń