Rankiem zrobiliśmy sobie królewską
ucztę, z melonem w roli głównej. Drugi melon pojechał w dalszą drogę,
przy czym już w połowie zaczął śmierdzieć i dopiero pod koniec dnia
zrozumieliśmy, że to on, w międzyczasie patrząc na siebie nawzajem dość podejrzliwie ;)
A droga wiodła zakolem Dunaju, z trzema przystankami: Szentendre, Wyszehradem i Esztergomem (vel Ostrzyhomem).
Szentendre
to urokliwa miejscowość, wyglądająca jak śródziemnomorski Kazimierz
Dolny ;) Klimatem zdecydowanie odbiega od reszty węgierskich miasteczek,
co ma niewątpliwy związek z wpływami południowymi - długi czas Szentendre
zamieszkane było przez Serbów, potem dołączyli do nich m.in. Grecy i
Chorwaci, co, patrząc choćby po restauracjach, do dziś jest mocno
wyczuwalne.
Serce
miasteczka stanowi otoczony kupieckimi domostwami plac z krzyżem
morowym, wzgórze kościelne z piękną panoramą oraz cudnie ukwiecone
wąskie uliczki z charakterystyczną niską zabudową. Na jednej z nich siedzibę ma Muzeum... Ozdób
Bożonarodzeniowych :D Zresztą to nie jedyne miejsce z takimi ozdobami -
Węgrzy są pragmatyczni i np. nie zdejmują lampek świątecznych znad ulic,
tylko ich w ciągu roku po prostu nie włączają.
Znajdziemy tam również Muzeum Marcepanu oraz Muzeum
Ceramiki, i wiele innych ciekawostek, które my pominęliśmy, gdyż upał zagnał
nas na lody ;) W ogródku z widokiem na rzekę, leniwie obserwując nielicznych przechodniów, chłonęliśmy wakacyjny, nieco jakby zapomniany i melancholijny, pewnie z powodu upału i wczesnej pory, klimat. We wszystkich przewodnikach opisują to miejsce jako zatłoczone i bardzo turystyczne. My zupełnie tego nie odczuliśmy, przemykaliśmy po niemal pustych uliczkach, w tej charakterystycznej dla letniego poranka ciszy przerywanej tylko pianiem kogutów :) Nie wiem, dlaczego, ale Szentendre było dla mnie strasznie (acz subtelnie)... uwodzicielskie. Kojarzyło mi się ze spokojnym, dokładnym smakowaniem... wszystkiego ;) w rytm Maroon 5 "Lovely day" - TU. Takie tam ukryte pragnienia... ;)
Do Wyszehradu dojechaliśmy wkrótce potem. Niegdysiejsza stolica kraju to dziś zaledwie mały kurort, jednak zdecydowanie wyróżniający się echem królewskiej potęgi, przynajmniej w moim odczuciu. Bardzo stylowe miejsce, w swojej zabudowie, w powietrzu, nawet w uregulowanym brzegu rzeki ma coś niezwykle dystyngowanego. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od umiejscowionej na wysokim wzgórzu Cytadeli, co było dużym błędem, ponieważ widok tak zwala z nóg, że naprawdę nie ma się ochoty na dalszą wycieczkę. Chce się tylko usiąść i kontemplować. A i sama Cytadela warta jest obejrzenia, choć to niestety w większości jedynie rekonstrukcja, prawdziwą zrównano ponoć z ziemią w czasach rewolucji Rakoczego.
U podnóża znajduje się Pałac Królewski, również powoli odnawiany. Ten jednak z powodu kolejki do wejścia zdołaliśmy obfotografować tylko z zewnątrz. Pisząc o nim teraz, znalazłam na jednym blogu szczegółowy opis (TU) i przyznaję, trochę mi smutno, iż tego nie zobaczyłam. Ale mam nadzieję wrócić jeszcze w te strony.
Pozostało nam podejść brzegiem Dunaju pod Wieżę Salomona. Trochę od dupy strony, bo wejścia tam niestety nie było ;) Lecz zobaczyć zobaczyliśmy, a to też się liczy, zwłaszcza że w wieży tej przetrzymywano niegdyś hrabiego Draculę :D
Zdjęcia zupełnie nie oddają urody tego miejsca, poza tym w powietrzy drgała mgła i trudno się fotografowało; ale wierzcie mi - było to jedno z piękniejszych miast na trasie, perełka absolutna.
Do Esztergomu, zwanego węgierskim Watykanem, dojechaliśmy chwilę przed deszczem. Zdążyliśmy obejść wspaniałą bazylikę, która jest piątą co do wielkości na świecie, spojrzeć na wzgórze św. Tomasza z kapliczką i trzema krzyżami, na panoramę miasta oraz Zamek Árpádów, i wyciągnąć parasole. Schroniliśmy się wewnątrz świątyni, znajdując tam relikwie św. Stefana, a potem w powracającym nieśmiało słońcu przejechaliśmy przez most, który w połowie wyznacza granicę ze Słowacją, by obejrzeć bazylikę w całej okazałości. Jak dobrze być w strefie Schengen :D
I już pędziliśmy w rytmie Kiss "I was made four lovin' you" - TU do Budapesztu. Najlepsze wciąż było przed nami.