Bo wiecie...
Sobotę spędziłam w Berlinie :D
Podkład muzyczny TU :)
Podkład muzyczny TU :)
W związku z tym, iż JeyZ ma ciężki rok, podczas którego przeszły mu koło nosa trzy wycieczki, a czwarta, najbardziej planowana, nie doszła do skutku, postanowiliśmy, że specjalnie dla niego nasz jeden dzień w Niemczech potrwa siedem dni, aby biedak poczuł się jak na prawdziwym tygodniowym urlopie.
To był trudny siedmiodniowy dzień! :D
Oczywiście rozpoczęliśmy go wjazdem od dupy strony, bo przecież JeyZ był w Berlinie jakieś 200 razy i nie mógł wjechać jak zwykle. Nie. My musieliśmy, podobnie jak rok temu w Pradze, zatrzymać się na środku krzyżówki, podumać, czy ufać intuicji, czy znakom, po czym pojechać w ciemno na spotkanie Przygody :D
Na szczęście intuicja podpowiedziała tak dobrze, że znaleźliśmy się tuż przy murze. Od mojego poprzedniego pobytu nie zmieniło się wiele, poza niektórymi malunkami. Nawet pogoda była identyczna, czyli mglisto i ponuro. Pocałowaliśmy się pod słynnym pocałunkiem Breżniewa i Honeckera, następnie udaliśmy się na Alexanderplatz i tam zaparkowaliśmy z duszą na ramieniu, debatując, czy aby na pewno znak z godzinami oznacza brak strefy, a nie niemożność parkowania poza nimi. Ostatecznie uznaliśmy, że w razie czego zmartwimy się tym pod koniec dnia, i udaliśmy się na miasto. Idąc wzdłuż ratusza, prawie pobiliśmy się o moment robienia zdjęcia na tle Wieży Telewizyjnej. JeyZ trafił na mgłę, ja na przetarte niebo, Hiszpan też na przetarte, więc JeyZ z zazdrosnym fochem zażyczył sobie kolejne i tym sposobem zrobiłam mu dobrych kilka fotek. Wszystkie z wieżą we mgle :D
Po drodze minął nas specyficzny pojazd - czyli pub na kółkach. Piwosze kręcili pedałami, ktoś trzeźwy (chyba) kierował, a piwo płynęło niemal wprost do gardeł. Chcę :D Tylko wtedy jeszcze by się tam przydał kibel ;)
Dalej poszliśmy uroczą uliczką handlową, pełną kramików i pięknych knajpek, zadrzewioną i kameralną, z mnóstwem pamiątek ozdobionych symbolem z herbu, tj. misiem w każdej możliwej formie.
Następnie wkroczyliśmy na Wyspę Muzeów na rzece Sprewie, gdzie znajduje się katedra, cudowne Muzeum Pergamońskie, które muszę następnym razem zobaczyć w środku, Stare i Nowe Muzeum, Muzeum Bodego oraz Stara Galeria Narodowa. Całość otaczają malowniczo kanały, jest po prostu pięknie! Zwłaszcza w słońcu, które zdecydowało się wyjść i rozproszyć mgłę. Nic dziwnego, że Angela Merkel nadal mieszka nieopodal - widziałam jej okno :D
Z osobliwości - przy okazji fotografowania dowiedzieliśmy się, jak daleko za neandertalczykami jesteśmy z techniką. Wiecie, że jest kij do selfie? :D Przydałby się nam ewidentnie, bo w swej próżności każdy chciał widnieć na zdjęciu :D A zdjęcia robiliśmy wszędzie, w każdej możliwej konfiguracji, nawet z termosem z kawą, który chłopaki wieźli z Poznania. Przejście jednego skrzyżowania zajęło nam jakieś 20 minut, i wcale nie z powodu świateł, tylko sesji "w ruchu" :D
Gdy w końcu dotarliśmy na Unter den Linden, ujrzeliśmy coś a'la muzeum Ampelmanna - tego socjalistycznego ludzika, który pojawia się na sygnalizacji świetlnej dla pieszych zamiast "normalnego". W środku można było kupić pamiątki z tymże ludzikiem oraz - oczywiście :D - zrobić sobie fotki na mini-skrzyżowaniach z Ampelmannem :D
Bramę Brandenburską niezmiennie oblegali turyści i działacze społeczni ze swoimi happeningami i megafonami. Po obowiązkowej słit foci udaliśmy się ku Pomnikowi Pomordowanych Żydów Europy. Kształt obiektów zainspirował nas do przycupnięcia i napicia się. Chłopaki znów wyciągnęli termos, ja spoczęłam na płycie, potem Hiszpan odłożył obok mnie torbę i położył się na pomniku, JeyZ odstawił obok torby termos i kawkę, i poszedł robić zdjęcia, a ja poczułam, że mam za mało przestrzeni. I tak jakoś tę torbę przesunęłam... przewracając termos, z którego prosto na pomnik wylało się jakieś 300 ml kawy...
... zbezcześciliśmy pomnik HOLOCAUSTU! Czego jak czego, ale HOLOCAUSTU! Zbierając w popłochu chusteczkami kapiący strumień, zgodnie doszliśmy do wniosku, iż do Izraela już nas nie wpuszczą. Hiszpan stworzył tę kawę, JeyZ odpowiednio ułożył i przygotował, ja zdetonowałam. Wszyscy jesteśmy zamieszani! Gdy nawet resztki nasiąkniętych chusteczek zaczęły zostawiać ślady, uciekliśmy w te pędy, by uniknąć rozstrzelania ;P
... zbezcześciliśmy pomnik HOLOCAUSTU! Czego jak czego, ale HOLOCAUSTU! Zbierając w popłochu chusteczkami kapiący strumień, zgodnie doszliśmy do wniosku, iż do Izraela już nas nie wpuszczą. Hiszpan stworzył tę kawę, JeyZ odpowiednio ułożył i przygotował, ja zdetonowałam. Wszyscy jesteśmy zamieszani! Gdy nawet resztki nasiąkniętych chusteczek zaczęły zostawiać ślady, uciekliśmy w te pędy, by uniknąć rozstrzelania ;P
Ale najlepsze ciągle było przed nami. Na Potsdamer Platz wkroczyliśmy do pięknego i futurystycznego w kształcie Centrum Sony.
Chwilę odpoczęliśmy przy fontannie i obraliśmy kolejny cel, czyli Zoologischer Garten, słynny dworzec, niegdyś mekkę narkomanów i prostytutek. Widząc odległość, zaproponowałam przejazd metrem. Oczywiście najpierw się pogubiliśmy, potem obliczyliśmy, że to wyjdą trzy przystanki, czyli można kupić tańszy bilet, po czym okazało się, że przystanków było sześć, a nie trzy :D Czyli jechaliśmy pół drogi na gapę. I tak się rodzą stereotypy o Polakach :D Przy okazji odkryliśmy, że oszukują z metrem, bo z metra są... piękne widoki :D Jakiś czas jedzie się nie pod ziemią, a wysoko nad ziemią, widać rzekę, ogródki działkowe, bulwary i cudne budowle w oddali.
Chwilę odpoczęliśmy przy fontannie i obraliśmy kolejny cel, czyli Zoologischer Garten, słynny dworzec, niegdyś mekkę narkomanów i prostytutek. Widząc odległość, zaproponowałam przejazd metrem. Oczywiście najpierw się pogubiliśmy, potem obliczyliśmy, że to wyjdą trzy przystanki, czyli można kupić tańszy bilet, po czym okazało się, że przystanków było sześć, a nie trzy :D Czyli jechaliśmy pół drogi na gapę. I tak się rodzą stereotypy o Polakach :D Przy okazji odkryliśmy, że oszukują z metrem, bo z metra są... piękne widoki :D Jakiś czas jedzie się nie pod ziemią, a wysoko nad ziemią, widać rzekę, ogródki działkowe, bulwary i cudne budowle w oddali.
U celu obejrzeliśmy niezwykły zegar wodny i Kościół Pamięci z celowo pozostawioną ruiną wieży - symbolem antywojennym. Tam też dopadł nas zachód słońca, więc... wiadomo - zdjęcia :D
Wracając metrem, zaczęliśmy łapać schizę pt. metro to inkubator dla zarazków, np. takiej eboli. W kulminacyjnym punkcie dyskusji ktoś zakasłał, więc jak na komendę mało elegancko, za to bardzo sugestywnie ukryliśmy twarze w kurtkach :D Przeciętni obserwatorzy pewnie uznali, że ktoś puścił bąka, zaś my prawie się udusiliśmy z przerażenia i śmiechu jednocześnie.
Po powrocie na Alexanderplatz poszliśmy do knajpy Georgbraeu, polecanej w moim przewodniku (ja bez przewodnika po prostu nie umiem funkcjonować! Psychicznie nie daję rady :D Zwłaszcza że ZAWSZE się przydaje! Tym razem pomógł kilka razy, łącznie z szukaniem metra.). W jednej z pięknych uliczek wzdłuż kanału mieściło się sporo zachęcających jadłodajni, ale ta oczarowała klimatem, gwarem i przede wszystkim - jedzeniem. Ja np. dostałam gołąbka, który wyglądał jak... golonka :D Taki wielki! Pycha! Kompletnie nie chciało nam się wracać, co zostało uwzględnione przez wyższą instancję, bowiem z miasta wyjeżdżaliśmy pełną godzinę. Po drodze mijaliśmy tłumy, co było moją zasługą, gdyż o poranku narzekałam na sterylny brak turystów i głuchą ciszę w mieście. Podobnie zresztą zasłużyłam się w knajpie - gdy kelnerka zaprowadziła nas cichcem do pustego skrzydła, marudziłam, że nie ma klimatu, bo tak bez ludzi. Po czym zwaliło się naraz chyba z 20 łbów. Od tamtej pory towarzysze mieli ochotę mnie zakneblować :D
Przy wyjeździe trafiliśmy na ciekawą akcję świetlną - wszystkie ważniejsze budowle były oświetlone kolorami w kształcie np. kwiatów. Coś cudnego! Niezmiernie żałuję, że nie udało mi się tego uwiecznić. Zapamiętam to jednak dobrze, podobnie jak jazdę z głową wystawioną przez otwarte okno, w blasku ciepłego październikowego wieczoru. Jakże szybko minął ten siedmiodniowy dzień!