Mogę śmiało powiedzieć, że brak anomalii pogodowych w trakcie mojego urlopu byłby anomalią właśnie. Dlatego i tym razem aura nie zawiodła i sprezentowała mi, uwaga uwaga - śnieżycę i szalony wiatr.
Wg prognoz miało wiać. I wiało. Jak jasna cholera. Na szlaku w lesie nieszczególnie nam to przeszkadzało, więc możecie sobie wyobrazić moje zachwyty wszystkim wokół, zwłaszcza że do tego było piękne słońce i niemal bezchmurne niebo. Jaskiniowy dzielnie znosił pstrykanie zdjęć każdemu zamarzniętemu strumykowi, każdej śnieżnej czapie na choinkach itd. ;)
Im wyżej jednak, tym bardziej dotkliwe stawało się zimno, wicher
wzburzający wprost na twarz zalegające pokłady śniegu oraz coraz mniej
udeptany i coraz bardziej niebezpieczny szlak. Może ktoś mnie wyśmieje,
że tak niskie górki uważam za groźne, zapewne obiektywnie rzecz biorąc
to duża przesada z mojej strony, ale w sytuacji, gdy pełznę na szczyt to
zapadając się w śniegu, to jadąc na lodzie (na szczęście na niewielkich
odcinkach), i to w dodatku pod górkę, usiłując przy tym wszystkim
utrzymać się na nogach tak, by mnie nie zwiał wiatr o prędkości ok.
100km/h, to już nie brzmi chyba tak idiotycznie. Szłam, trzymając Jaskiniowca
kurczowo za rękę, aż w pewnym momencie stanęłam, zrobiłam buzię w
podkówkę, i, przygarbiona, ze łzami w głosie wypowiedziałam na głos, że
"tu mi się już nie podoba" ;) Jaskiniowy jednak, jak typowy facet, kusił
i kusił, przemawiając słodko, że przygoda, że przecież już za chwilę
koniec wspinania, zaraz będziemy na szczycie i tym szczytem jak
pójdziemy, to już nie będzie tak wiało w twarz, tylko plecy i będzie w
ogóle przecudownie. Od razu zorientowałam się, że to wszystko gówno
prawda, ale szłam jak cielę na postronku, w nadziei, że droga
powrotna będzie nieco łatwiejsza.
O słodka naiwności! Na górze piździło jeszcze gorzej, choinek
prawie nie było widać, co sugerowało ok. 2-metrową pokrywę śnieżną,
zapadaliśmy się po kostki, a wiało tak, że aż oderwana od palików
zaznaczających szlak kora wpadała w rezonans, wydając dość przerażający
dźwięk, przypominający przebicie prądu :D Krajobraz księżycowy, żywej
duszy wokół, aparat mi zamarzł i odmówił robienia zdjęć na najgorszym
odcinku, a kanapki natychmiast pokrywały się zmrożonym śniegiem, więc
gdy pojawił się szlak wcześniejszy na dół, kategorycznie zażądałam
złażenia. Straszny był i myślę, że gdybym szła tam sama, to spokojnie
połamałabym wszystkie kończyny. Ale wiecie co? Jestem teraz z siebie
zajebiście dumna, i nawet mi się nie śni po nocach :D
W następnych dniach miewaliśmy śnieżyce z wichrem, które
uniemożliwiały dłuższe zwiedzanie (może i dobrze, bo pierwszy raz w
górach doznałam jakiejś kontuzji i ledwo szłam). Niemniej słonko też w
międzyczasie się pokazywało, a krajobraz był iście bajkowy, więc
zdecydowanie wolę taką aurę niż deszcz. Gdyby tak nie wiało, byłoby
naprawdę fantastycznie. No ale decydując się na podróż ze mną, trzeba
mieć na uwadze, że moje możliwości jednak są nieograniczone ;P
|
Kaczki są tak samo żarłoczne jak wszędzie :) |
|
Jelenia Góra |
Odnośnie innych szczegółów - poza sezonem ludzi niedużo, więc kwatery tańsze, chociaż część była zwyczajnie zamknięta. Stoki narciarskie za to czynne w najlepsze, knajpy też (również takie romantico, z rozpalonym kominkiem). W pokoju ciepło na krótki rękawek, a aneks kuchenny na własny użytek - niesamowicie dobra rzecz, przydatna zwłaszcza gdy zamówi się na obiad miskę pierogów, która okazuje się miską OLBRZYMICH pierogów ;) A na łożu małżeńskim chyba z 5 osób by się wyspało, i to w poprzek ;)
Żal było wyjeżdżać...