15 grudnia 2020
Podwójna osiemnastka
24 października 2020
Wrzuć na luz, jesteś w Afryce
Auto na Mauritiusie mieliśmy zarezerwowane na długo przed przylotem, i choć było z tym trochę nerwów, to na szczęście mimo późnej godziny przylotu bezproblemowo odebraliśmy je na lotnisku. Miało być wygodne, solidne, bez szaleństw typu Alfa Romeo, bo nas nie stać.
Za kierownicą zasiadł JeyZ i przez długą chwilę byliśmy pewni, że nasz przyjaciel ma zapalenie mózgu albo urżnął się w ukryciu z udręki podczas tego wysoce ujebliwego lotu. Z racji bowiem tropikalnego deszczu, który przewalał się właśnie przez stolicę Mauritiusa, wypadało jechać z włączonymi wycieraczkami. Niestety przy każdej zmianie pasa i włączaniu kierunkowskazu z wycieraczkami przedniej szyby działo się coś dziwnego. Albo się wyłączały, albo przełączały na ekspresowe tempo, ni cholery nie mogliśmy tego zrozumieć, sprawę znacząco utrudniał fakt, że szyby z powodu ekstremalnej wilgotności i temperatury totalnie nam parowały i kompletnie nic nie było widać. W końcu JeyZ jednak pojął, w czym rzecz. Otóż w aucie tym były zamienione miejscami kierunkowskazy i włączniki wycieraczek. I nie miało znaczenia, iż był to samochód do jazdy lewostronnej (taki ruch obowiązuje na całej wyspie). Chłopacy mieszkają w Wielkiej Brytanii, więc są do takowego przyzwyczajeni, ale mimo to nigdy nie spotkali się z tak ekstremalną odmianą :D Która skutkowała tym, iż przy każdej zmianie pasa niezależnie od pogody najpierw szły wycieraczki, a dopiero potem światła :D Sytuacja ustabilizowała się po kilku dniach, gdy ster przejął Cudak. JeyZ do końca urlopu nie pojął tej trudnej sztuki :D Za to na automatyczną skrzynię biegów i brak jakiegokolwiek przyspieszenia narzekali obaj solidarnie, natomiast nikt z nas przez pierwsze dni nie wiedział, czym my w ogóle jeździmy, dopiero później zorientowaliśmy się, że to, co uznaliśmy za jakieś dziwne maziaje, to nazwa auta, która brzmi: Perodua Bezza :D Z miejsca zatem zostało przechrzczone na Pierdoła Beza. Pierdoła, bo nie miało pierdolnięcia, a Beza, bo było białe i... no takie jak beza :D
Pierwszego dnia, po 4 godzinach snu, nieco wczorajsi zwlekliśmy się na śniadanie. Restauracja hotelowa była otwarta, bez ścian, tylko pod strzechą, i działała w formie szwedzkiego stołu, co prędko wprawiło nas w szampański nastrój (wiadomo, wtedy można się zdecydowanie bardziej najeść). O jedzeniu w hotelu napiszę jednak później zbiorczo, bo zaprawdę jest o czym!
Tymczasem po tak pozytywnym rozpoczęciu dnia udaliśmy się na plażę nieopodal, z mocnym postanowieniem zażycia kolejnej dawki snu.
... o którym prędko zapomnieliśmy, mając przed oczami taki widok!
Okazało się, że ten przylądek nie taki nieszczęśliwy... Mieniący się mnóstwem odcieni turkusu ocean, niesamowita skalna wyspa w oddali, brzeg porośnięty palmami i mnóstwem nieznanych mi egzotycznych roślin... JeyZ i Kuli ostatecznie przeszli jednak w stan czuwania, my zaś z Cudakiem poczuliśmy zew włóczykijstwa. Nawet niebywale wygodne leżaki nie zdołały nas zatrzymać na dupsku. Po początkowej eksploracji nadbrzeżnych skał i pierwszej sesji zdjęciowej ruszyliśmy na zwiad. Plaża ciągnęła się dość daleko, było dość pochmurno, ale tak gorąco, że w całym zmęczeniu i jednoczesnym podekscytowaniu nie przewidzieliśmy, co takie chmury mogą oznaczać. Maszerowaliśmy raźno, gnani odkrywaniem nieznanego, podziwianiem kolorowych ptaków, hinduskich figurek, powtykanych w dość nieoczekiwanych miejscach, fruwających ważek, imprezy lokalsów, a tymczasem nad nami coraz bardziej kłębiły się ciemne chmury. Byliśmy już kawał drogi od domu, gdy zaczęło padać. Najpierw uznaliśmy to wręcz za błogosławieństwo po spiekocie, ale intensywność opadu wzrastała, wiatr wiał coraz zimniej, a my tylko w odzieniu plażowym... Nie uszliśmy daleko, gdy rozszalała się rzęsista ulewa. Skryliśmy się w kucki pod... łodzią :D Ustawioną na podwyższeniu na piasku :D Niewiele nam to jednak dało, bo deszcz siekł praktycznie wszędzie, więc po dłuższej chwili stwiedziliśmy, że trudno, trzeba iść. Zmokliśmy do gaci (choć to akurat nie było trudne), z włosów i nosów kapała nam woda, i tacy znękani i przemarznięci (! na MAURITIUSIE! :D) wróciliśmy do reszty ekipy, by stwierdzić, że tam nie spadła ani kropelka!
Dalszą część dnia spędziliśmy w naszym ośrodku hotelowym. Zgodnie uznaliśmy, że nawet bez możliwości zwiedzania wyspy i tak bylibyśmy tam szczęśliwi. Wyglądał nawet lepiej niż w katalogu, z mnóstwem krętych dróżek, wspaniałą roślinnością, basenami pięknie wkomponowanymi w otoczenie oraz licznymi zakamarkami z możliwością biesiadowania i spędzania czasu. Wszędzie pozdrawiał nas uśmiechnięty i życzliwy personel, gości nie było jakoś szczególnie dużo, cisza i spokój...
Po południu postanowiliśmy poszukać sklepu. Nie mieliśmy all inclusive, tylko śniadania i kolacje, więc Cudak i ja bez dodatkowego jedzenia zdechlibyśmy z głodu, przy czym ogromnie cieszyliśmy się ze swojego towarzystwa, ponieważ Kuli i JeyZ najwyraźniej lubili głodować w ciągu dnia, więc każde z nas bez tej drugiej osoby nie spotkałoby się ze zrozumieniem pozostałych. A tak przynajmniej mogliśmy się wspierać w naszych kulinarnych żądaniach ;) Cudak zaczął poszukiwania sklepu w internecie i po dłuższej chwili obwieścił, że na Mauritiusie jest Tesco! Wprawdzie godzinę jazdy stąd, ale zawsze to cywilizacja. Wsiedliśmy do Pierdoły i z zachwytem przemierzyliśmy pół wyspy, co zajęło nam nie godzinę, a dwie. Zbliżaliśmy się do celu, gdy nagle nawigacja kazała skręcić w jakieś totalne slumsy, między baraki, i oznajmiła z dumą "Jesteś na miejscu".
WHAT?
Przed naszymi oczami był, owszem, sklep. Sklepik raczej. A w sumie taki bardziej... garaż. W środku na oko z 6m2, przed garażem wystawiony straganik, a nad nim dumny szyld pt.... no cóż, owszem, TESCO :D Internet nie kłamał... Chociaż nie jestem pewna, czy owo Tesco aby na pewno należało do TEJ sieci. No ale może jakaś miękka franczyza... :D
Po kilku minutach niedowierzania przechodzącego w kulanie ze śmiechu postanowiliśmy jednak się wycofać, nawet zdjęcia nie zrobiliśmy z wrażenia, albowiem pod sklepem stanęła jakaś groźnie wyglądająca starsza pani i obrzuciła nas surowym wzrokiem. W slumsach na afrykańskiej wyspie na końcu świata może niekoniecznie dobrze jest zadzierać z lokalnymi starszymi paniami...
W drodze powrotnej uznaliśmy, że warto zatankować, stacja benzynowa się pojawiła, wjechaliśmy na nią, ale benzyny nie mieli. No bo czemu mieliby mieć, czy ktoś powiedział, że na stacji benzynowej musi być benzyna? Na drugiej stacji benzyna o dziwo była, i nawet wyglądało na to, że mają sklep spożywczy. Gdy weszliśmy do środka, okazało się, że w sklepie znajduje się wyłącznie płyn do chłodnic, plus w lodówce kilka butelek wody do picia, przy czym jedna była otwarta i upita :D Tak zwany sklep jednobranżowy ;)
Po tym pierwszym zderzeniu z afrykańskim folklorem wróciliśmy na kolację, przy której DJ karmił nas światowymi hitami, więc do pokoju wracaliśmy przy jakże adekwatnym "Happy" Pharella Williamsa. Luz Afryki wyjątkowo przypadł nam do gustu i to uczucie nie opuszczało nas już do samego końca wakacji!
10 sierpnia 2020
Jedyne takie Andrzejki
Gdy w sierpniu zeszłego roku, po długich namowach i nerwowym ustalaniu, czy mnie na to stać, wybraliśmy w końcu kierunek wakacji, byłam pewna, że popełniam właśnie piramidalny błąd. Miałam dziwne przeświadczenie, że będą to moje ostatnie wakacje w życiu, że odwołają lot, lub, co gorsza, samolot rozbije się z nami w środku, że dopadną nas wszystkie choroby, że nadejdzie cyklon i utkniemy już na zawsze na drugim krańcu świata... Na samą myśl o urlopie skręcało mi wnętrzności, i z pewnością nie pomógł mi fakt zakupienia przewodnika książkowego. Znalazłam w nim naszą miejscowość, ucieszona zaczęłam czytać i... mało się nie udusiłam z przerażenia, gdy trafiłam na tłumaczenie jej nazwy.
Jako "Nieszczęśliwy Przylądek".
(I tu zapadła w mojej głowie grobowa cisza.)
No teraz to już byłam całkowicie pożegnana z życiem. Nie ma, przepadło, kres jest bliski, żegnajcie przyjaciele, miło było poznać...
Po 3 miesiącach tego jakże radosnego oczekiwania wreszcie nadszedł grudzień. W międzyczasie zmieniono nam godzinę wylotu z 19 na 9 rano, i to bynajmniej nie następnego dnia, ale zamiast ucieszyć się takim niespodziewanym darem od losu w postaci dodatkowej połowy doby na wakacjach, my rzecz jasna rozpędziliśmy się z narzekaniu, jak to nam psuje cały misterny plan dotarcia do Warszawy, skąd mieliśmy odlatywać, i gdzie do diabła przeczekamy już na miejscu te kilka godzin do świtu. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że pojedziemy do rodziców Cudaka już w przeddzień, tam przenocujemy i będziemy mieć bliżej do stolicy. Chłopacy przylatywali w tym właśnie dniu do Polski, przy czym musieli z Coventry pojechać do Birmingham, stamtąd lecieli do Bydgoszczy, z Bydgoszczy do Gniezna do domu JeyZ, z Gniezna do Poznania po mnie i Kuli, a potem już "tylko" na Mazowsze. Było co najmniej tysiąc możliwości, by coś nie poszło, ale poza tym, że chłopacy spóźnili się po nas 2 godziny, cała reszta zagrała, co przyjęliśmy ze szczerym zadziwieniem. I tak właśnie 29 listopada 2019 roku w dresach i z toną lekarstw (czwórka Strzelców hipochondryków ze służby zdrowia - to zobowiązuje) stanęliśmy przy skrzydle Dreamlinera.
Staliśmy tam dobre 10 minut, ponieważ było ci to wszystko tak zmyślnie zorganizowane, że zamiast wpuszczać ludzi na raty, obsługa wolała upchnąć wszystkich naraz na płycie lotniska, żeby sobie czekali na zimnie i wietrze, wdychając ostatnią woń ojczyzny. Nie był to dobry omen, ale daliśmy im szansę, czekając niecierpliwie na możliwość włączenia ekranu z platformą filmową i muzyczną, który każdy pasażer miał przed sobą na oparciu. Szybko jednak okazało się, że z techniką nam nie po drodze. Mój ekran był tak wyrobiony dotykowo, że reagował dopiero przy wielokrotnym wciskaniu palucha siłą, więc przy każdej takiej akcji czekałam tylko, aż ten ktoś siedzący przede mną wstanie i mi przypierdoli. Wszyscy jak jeden mąż mieliśmy też problem ze zlokalizowaniem gniazdka do słuchawek. Teoretycznie znajdowało się w ekranie, w praktyce - nie działało nikomu. W końcu cały samolot zaczął się solidarnie a dyskretnie rozglądać, jak radzą sobie współplemieńcy, aż wreszcie jeden nie wytrzymał i zapytał panią z obsługi, która pokazała gniazdko w... podłokietniku. I to od spodu. Z ulgą przyjęliśmy owo rozwiązanie, niestety Kuli nawet ta konfiguracja nie działała i biedula miała w perspektywie 11 godzin kompletnej ciszy (nie licząc naturalnych odgłosów ludzkich i samolotowych, które jednak nie należą do najwspanialszych doświadczeń). Po jakichś 5 godzinach jednak okazało się, że wkładała kabel w niewłaściwe gniazdko, i po drobnej korekcie tegoż również mogła skorzystać z dobrodziejstw jakże super nowoczesnego sprzętu, co przyjęliśmy z niewypowiedzianą ulgą (Strzelec zły to Strzelec z rodzaju atomowego grzyba).
Obsługa była okropna. Naburmuszona, z piciem przejechała się 2 razy, a gdy chcieliśmy z JeyZ zamówić herbatę, to pani, owszem, przyszła, ale tylko po to, by powiedzieć, że po herbatę to se musimy pójść sami na koniec samolotu! Byliśmy tak zszokowani, że nawet tego nie skomentowaliśmy, tylko faktycznie grzecznie poszliśmy, chcąc doświadczyć tego, czego z pewnością doświadczyło niewielu. Otóż na tyłach samolotu znajduje się pomieszczenie z kranem i całą masą kuchenek mikrofalowych. Pani włożyła łaskawie torebki herbaty do kubków i zalała wrzątkiem, a całość nam wręczyła. Musieliśmy się doprosić nawet o łyżeczkę, bo zapewnienie jej zawczasu było widocznie zbędnym wysiłkiem (przy czym była to herbata płatna, nie że sępiliśmy za darmoszkę), po czym przejść z tym wrzątkiem przez pół samolotu, gdzie mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, co uniemożliwiłoby nam bezbolesne i w suchym odzieniu dotarcie na miejsce. Tym razem się nie wydarzyło, ale serio...? LOT...??!!! WTF...???!!!
Byliśmy tak zbulwersowani żenującym poziomem obsługi, który nas tam
spotkał, że z wrażenia nie zasnęliśmy ani na chwilę. PRZEZ 11 GODZIN
LOTU!!!!
Gdy pod koniec podróży podano nam w ramach drugiego posiłku niemal zamrożone, lodowate gumiaste buły, nawet nas to już nie zszokowało. Zdziwić zdziwiło, ale wcześniejsza herbata jednak dobrze nas przygotowała na takie tematy. Był to najgorszy pod względem obsługi lot w moim życiu, a warto wspomnieć, iż do tej pory latałam wyłącznie tanimi liniami :D Na coś jednakowoż ów bulwers się przydał, mianowicie 11h zleciało tak, że nawet nie zdążyło nas uwierać w siedzenie.
(W tym momencie przyda się już motyw muzyczny - Jain "Makeba" - do posłuchania TU).
Wytaszczyliśmy się z samolotu z ulgą, która trwała dwie sekundy - dokładnie tyle umysł potrzebował, by poinformować z wrzaskiem, że JEST JAKBY TROCHĘ GORĄCO DO CHOLERY. Eksplozję w mózgu potęgował fakt, że przylecieliśmy w botkach, ciepłych dresach, a pod pachą trzymając kurtki puchowe, zaś na miejscu o godzinie 1 w nocy powitało nas wesoło... 27 stopni Celsjusza. Mieliśmy też dziwne wrażenie, że na lotnisku nie działała klimatyzacja, do czego przychylała się również obsługa lotniska - gdy podeszłam do kontroli paszportowej i położyłam dokument na ladzie, celnik nawet nie pofatygował się, żeby wyciągnąć rękę i go zabrać. Znudzony czekał. Najwyraźniej zrobiłam to zbyt niestarannie, za daleko i w ogóle to kiedy ci zasrani turyści w końcu się nauczą, że dokumenty trzeba przesunąć po ladzie tak, by nie trzeba było wyciągać ręki o 20 cm, tylko o 10 cm.
Gdy podsunęłam dalej, odległość została zaakceptowana i wbito mi do paszportu pierwszą w życiu pieczątkę. Z wizerunkiem Dodo.
Dotarliśmy do hotelu około 3 w nocy (a jakim środkiem transportu, to się jeszcze okaże), i kompletnie wykończeni stanęliśmy... u wrót raju. Przywitał nas śliczny pan, z radosnym uśmiechem usadził na kanapach, po chwili przygalopował z owocowymi koktajlami i nawilżonymi chłodnym pachnącym płynem ręczniczkami do odświeżenia, załatwiliśmy wstępne formalności i, tak rozpieszczeni, nie wytrzymaliśmy. Po praktycznie dobie w podróży- poszliśmy na plażę.
4 rano, 26 stopni Celsjusza, delikatna bryza, głęboka ciemność Oceanu Indyjskiego, szum fal, koktajle, piasek pod stopami. Ot i takie Andrzejki.
Na Mauritiusie!!!!!!!!!!!!!
21 maja 2020
Na A
9 lutego 2020
Klamra
Żal było opuszczać ten zielony kraj...