Na następny dzień prognozy przewidywały burze i ulewy, dlatego oczywiście ranek przywitał pięknym słońcem, odkrywając przed nami taki oto zupełnie nowy widok. Ośnieżone szczyty widziane z naszego balkonu! A dzień wcześniej tak bardzo kąpały się we mgle, że nie mieliśmy pojęcia o ich istnieniu. Wow!
Był to nasz ostatni dzień w kapryśnej Transylwanii. Mimo trudności i lęków zdobyła nasze serca, a i my chyba trochę ją obłaskawiliśmy, skoro zdecydowała się w końcu ukazać swoje piękno w całej krasie.
Zamku w Bran nie zwiedziliśmy, czego dziś nieco żałuję, ale czekała nas długa droga, wydaliśmy już dużo więcej niż planowaliśmy i prawdę mówiąc baliśmy się, co nas może jeszcze spotkać, a wejście nie było najtańsze. Pokręciliśmy się po brańskich "Krupówkach", odpuściliśmy wejście wraz z tłumem dzieciaków do nawiedzonego domu (czyli pomieszczenia, w którym dla zabawy można dać się nastraszyć ;)) i popędziliśmy dalej przez góry.
Po pewnym czasie dotarliśmy do Sinai, kurortu zbliżonego klimatem do naszej Krynicy Górskiej, tylko otoczonego wyższymi górami. Znajduje się tam okazały XIX-wieczny kompleks pałacowy z ogrodami. Główny pałac, Peleş, robi wręcz oszałamiające wrażenie. Wspaniały, strzelisty, usytuowany na tle gór przyciąga tłumy turystów i wart jest takiego zainteresowania. Cudowne miejsce, w swoich czasach jedno z nowocześniejszych w kraju, z salą koncertową, pierwszą w Rumunii salą kinową, fontanną w środku pokoju, mnóstwem sal tematycznych, np. o wystroju orientalnym lub włoskim, z bogactwem dzieł sztuki. Byliśmy oczarowani!
|
Lustro ze zdobieniami z włoskiego kolorowego szkła |
Teren wokół prezentuje się równie pięknie. W świeżym górskim powietrzu znakomicie podziwia się rzeźby m.in. założyciela, króla Karola I i jego żony Elżbiety.
W kompleksie znajduje się jeszcze mniejszy Pałac Pelişor, zbudowany dla bratanka Karola I, Ferdynanda, a właściwie dla jego żony Marii, która nienawidziła Peleş i chciała mieć coś w swoim stylu.
U podnóża całego kompleksu mnóstwo dóbr oferuje długaśny ciąg handlowy z kramami. Bardzo kolorowy, muzykujący, a jednocześnie spokojny i jakiś taki leniwie relaksujący.
Traf chciał, że w samym środku Sinai wjechaliśmy w coś okrutnie śmierdzącego. Początkowo byliśmy pewni, że to po prostu smrodek Sinai. Dziwiliśmy się, że taki kurort i tak capi, ale no bywa przecież. Zajechaliśmy na parking pod pałacem, waliło dalej okrutnie, lecz w trakcie zwiedzania zapomnieliśmy o tym. Po powrocie do auta znów cuchnęło. Gdy ruszyliśmy w dalszą trasę, czekaliśmy na wywianie smrodu, ten jednak dziwnie długo pozostawał wraz z nami...
Na pierwszym postoju pokazało się, iż nie był to zwyczajowy zapaszek Sinai. My po prostu wjechaliśmy w coś, z przeproszeniem, jebiącego gównem! Musiało się chyba gdzieś tam wylać na jezdnię i sru, wleciało nam pod błotniki, wbiło w bieżnik, na gorącu zapiekło i tak podróżowało z nami... Losie! Zaprawdę Transylwania miała swoiste poczucie humoru!
Skoro jednak już stanęliśmy, to postanowiliśmy coś zjeść w pobliskiej knajpie. Pełni entuzjazmu, rozochoceni poprzednimi pysznościami, zamówiliśmy mamałygę z gulaszem.
To, co dostaliśmy, przerosło nasze oczekiwania, niestety w dość parszywym znaczeniu. O ile mamałyga była spoko (chyba ciężko ją zepsuć, choć jestem pewna, że w tej knajpie nawet i z tym by sobie poradzili), o tyle mięso było po prostu jak opona. Twarde tak, że nawet szamocząc się z nożem nie dało się ukroić ani kawałka. Ja zjadłam może z 5 kawałków, które jeszcze dało się ugryźć, ale resztę oszczędziłam swoim biednym trzewiom. Natomiast Chmurka po prostu połykała kawałki w całości, w nadziei, że kwasy rozpuszczą :D Trochę się obawiałam, ale jakoś potem nie rzygła. Najlepsze jednak, że wyszliśmy stamtąd właściwie głodni i wkurzeni nie tylko paskudztwem na talerzu, ale i tym, że nas na dokładkę oszukali na kasę! Policzyli za dużo i bez wyszczególnienia potraw na rachunku. Ewidentny szwindel.
Na szczęście był to jedyny tak niechlubny przypadek w całej Rumunii, postanowiliśmy więc nie sądzić jej po tym jednym zajściu.
Mknęliśmy sobie wiele godzin autostradą, podśpiewując
"Uranium fever"- TU, i obserwując bezkresne niezamieszkałe płaszczyzny wschodniej Rumunii. Jedyną atrakcją tej trasy było mycie zachlapanej przez inne auta przedniej szyby. W normalnym samochodzie odbywa się to za pomocą spryskiwaczy. Ale nie u nas :D W audi nieprzygotowanym przecież na wojaże spryskiwacze nie działały, a na autostradzie nie szło się zatrzymać. My natomiast nie widzieliśmy już prawie nic. Cóż było robić... Zły i Chmurka otworzyli okna i w trakcie jazdy... wylewali na przednią szybę wodę Z BUTELKI :D Dało to tyle co umarłemu kadzidło, ale jednak kilka miejsc podmyło - np. moją twarz, bo sporo wody pociekło do tyłu zamiast na szybę ;P
Wjeżdżaliśmy na metę z myślą, że to nowoczesny kurort. Rzeczywistość coraz bardziej weryfikowała wyobrażenia. Znajdowaliśmy się w jakiejś podłej dzielnicy, owszem, z hotelami, ale w większości... dopiero budowanymi. Takie kurortowe slumsy :D Szukaliśmy naszego noclegu, a mina nam rzedła, zwłaszcza że wszędzie było drum in lucru! Czyli znaki "roboty drogowe", przy czym nie oznacza to wcale, że tam się cokolwiek buduje, o nie, co to to nie. Po prostu robią tak, że pierdalną sobie taki znak, a kierowca musi wg swojego uznania dostosować prędkość do potencjalnych dziur w jezdni. Przy takim znaku dziury są zawsze, robotnicy - nigdy. Na porządku dziennym jest również stawianie drogowskazów prowadzących na nieistniejące jeszcze drogi :D Drogowcy wyprzedzają drogi - nie dają się zaskoczyć :D Taka oto Rumunia.
Na kwaterę dotarliśmy oczywiście po ciemku, tuż po burzy, lansując się na dzielni zimnym łokciem i dyskotekowymi rytmami
"Wicked Wicked Jungle Is Massive" - TU. Do apartamentu poprowadzono nas nad gigantyczną kałużą, po kładce z deseczki. W okolicy pełno chaszczy, w całym bloku byliśmy chyba jedynymi mieszkańcami (jak nie dom czy pensjonat, to cały blok dla nas - Rumunia była zaiste rekordowa), a po podłodze chodziły mrówki faraonki. Poza tym jednak było czysto, gustownie, i tylko kilka drobiazgów nas rozpierdalało - niby mieszkanie takie ą ę, a wszystko tam było krzywe :D Łącznie z grzejnikiem w łazience :D Ale nie narzekaliśmy, mieliśmy sypialnię i salon z aneksem kuchennym, balkon i taras na dachu! Szkoda tylko, że z chujowym widokiem na bajzel. Ale też i zgodnie z opisem - na morze :D No cóż... może za kilka lat będzie już lepszy ;)
Narąbaliśmy się radośnie rumuńskim winem, obejrzeliśmy Monty Pythona i wyspaliśmy za wszystkie czasy.
Na kolejny dzień oczywiście zapowiadano burze i ulewy, dlatego przez cały dzień było upalnie :) Nauczyliśmy się już, że jedyne, co działa w Rumunii, to odwrotna afirmacja - antyafirmacja. Na zasadzie "co za różnica, i tak będzie do bani" - tylko wówczas jakoś się to życie kula ;)
Byliśmy tak wymęczeni podróżowaniem, że olaliśmy cały jeden punkt programu, czyli deltę Dunaju (którą uparcie nazywałam deltą Nilu - może dlatego tam nie dotarliśmy ;)). Zwyczajnie fizycznie nie daliśmy rady. Spragnieni słońca, woleliśmy poleżeć na plaży - i to nie byle gdzie, bo luksusowo; wszak byliśmy w Mamai nad Morzem Czarnym!
Plaża była piaszczysta, chociaż po burzach tonęła w muszelkach. Woda czysta, przejrzysta i niezbyt zimna. Słońce - bezlitosne dla białasów.
Pominę to, jak wyglądałam i jak się czułam po zejściu ze słońca. Po kilku dniach i zbrązowieniu oraz wkurwieniu innych najcudowniejszą w życiu opalenizną uznaję, że dało się wytrzymać ;)
Tak więc tego... Po upieczeniu się na skwarki zajechaliśmy pod genialną rzecz, czyli kolejkę gondolową, poprowadzoną wzdłuż linii brzegowej. Zły znów miał dobry dzień i przy okazji przekraczania jedynej w całej okolicy kałuży poślizgnął się i ochlapał nie tylko siebie aż po dupsko, ale i nawet Chmurkę :D Trochę utytłani i mocno czerwoni wsiedliśmy do kabinki i poszybowaliśmy nad cypelkiem, na którym leży Mamaia, mając za towarzystwo takie widoki:
Następnie pognaliśmy na myjnię. Tak! Auto wcale się nie wysmrodziło i nadal ciągnęła się za nim swojska łuna, a przecież byliśmy w kurorcie, to się nie godzi. Myjnia ze wszystkimi bajerami kosztowała nas grosze, ale współczuliśmy panu, który dokonywał wstępnego obmywania. Kawały zasklepionej mazi, które wypływały z bieżnika, docierały wonią nawet do nas, stojących w bezpiecznym oddaleniu. Do dziś nie wiem, co tam się wtedy na tej jezdni rozlało, ale było naprawdę wyjątkowo zjadliwe.
Czyści i pachnący, wieczór przeznaczyliśmy na największe nadmorskie miasto, czyli Konstancę.
Na dobry początek wybraliśmy się na obiadokolację. Wybór padł oczywiście na najładniejszą restauracyjkę, wciśniętą między budynki blisko deptaku, ślicznie oświetloną i z pachnącymi roślinami. Taki wystrój jeszcze nigdy mnie nie zawiódł! Dostaliśmy cudowną ciorba de rosii, czyli zupę-krem z pomidorów, ale najbardziej powalił nas finał - sarmale, czyli gołąbki zawinięte w liście winogron. Obłęd! W życiu nie jedliśmy lepszych! Niestety nigdzie indziej nie znaleźliśmy potem tej potrawy, mimo że szukaliśmy wytrwale.
Konstanca spodobała nam się jednak nie tylko ze względów kulinarnych, klimatem bowiem trochę przypomina Sopot. Wprawdzie jest dość obdrapana i ma sporo slumsowatych miejsc - ale też i bogatą historię, sięgającą VI w. p.n.e.! Nazwana została na cześć Konstantyna Wielkiego, a ślady starożytności odnaleźć można nadal w odkrywkach archeologicznych.
Centralny punkt stanowi plac Owidiusza, skąd podziwiać można Wielki Meczet Mahmuda I, a idąc dalej - port, katedrę prawosławną św. św. Piotra i Pawła i piękną nadmorską promenadę, którą dociera się do usytuowanego na tarasie nad samym morzem kunsztownego secesyjnego budynku kasyna. Szalenie romantyczne miejsce, zwłaszcza o zmroku, w towarzystwie latarni i szumu fal. Prawie słyszeliśmy echa dawnych lat, muzykę
Glenna Millera (TU) z bardzo wytwornych czasów, gdy mężczyźni chodzili we frakach, a kobiety zakładały eleganckie suknie i długie rękawiczki. Chciałoby się spędzić całą tę gorącą noc na dancingu pod gwiazdami, dać się uwieść chwili i upić szampanem...
|
Budynek kasyna |