8 czerwca 2016

Dogonić wakacje

5 rano z hakiem. Wsiadałam do naszego starego dobrego VW z dziwnym uczuciem, jakby coś było nie tak. Przy dźwiękach Miami Vice w transmiterze ujawnił się pierwszy zarys wyjazdu, mianowicie jakieś trzaski i zakłócenia rodem z UFO. Skąd jednak mogliśmy wiedzieć, że taka to właśnie będzie ta nasza podróż... 

Po dwóch godzinach, kompletnie wyczerpana ostatnimi tygodniami, przysnęłam, rejestrując jeszcze, że zatrzymamy się w galerii handlowej, aby kupić Złemu kąpielówki, których zapomniał z domu. We Wrocławiu obudził mnie krzyk, lekkie puknięcie i brzęk tłuczonego szkła. W szoku spowodowanym wyrwaniem ze snu i niezłomną pewnością, że źle się stało, zarejestrowałam coś toczącego się po jezdni, po czym klątwy Złego i Chmurki. W dupę jeża! Mieliśmy stłuczkę! 

Odtoczyliśmy się na chodnik, facet z BMW zaczął się czepiać, że nie umiemy jeździć po rondzie, chociaż to on nam zajechał drogę, skręcając w prawo ze środkowego pasa! Zły wkurwił się tak bardzo, że jeszcze nigdy go takim nie widziałam, i bez wahania zadzwonił na policję. W tym czasie my z Chmurką wygrzebałyśmy się z auta i z lękiem spojrzałyśmy na samochód, który... nie miał oczka. Wyrwało mu cały reflektor... Oczywiście nie muszę dodawać, że BMW miało ledwo ryskę na kołpaku. Na ten widok zgodnie zwyzywaliśmy sprawcę, nawet nie dlatego, że zniszczył auto, tylko że zrujnował nam wakacje!!! Zupełnie nie wiedzieliśmy, co robić. Policja przyjechała po godzinie, a wtedy BMW od razu przyznał się do winy. W tym momencie mieliśmy ochotę go szczerze udusić. Straciliśmy czas bez sensu! 
Kiedy nerwy trochę opadły, BMW polecił nam jakiś warsztat podwrocławski, a policjant wręczył obu panom mandat. Obu, ponieważ Zły... zabrał dowód rejestracyjny od innego auta.
 
Teraz to już żadne z nas nie wiedziało, co z tym fantem dalej zrobić. Przekładać te wakacje, naprawiać i jechać dalej, tylko czy ktoś to zrobi od ręki, czy będą części, co z naszymi noclegami, i przede wszystkim - co z tym cholernym dowodem??... 
Pojechaliśmy do poleconego przez BMW warsztatu, panowie ustalili 3 godziny na robotę, a my w tym czasie uspokojeni nieco pognaliśmy na dworzec, bo kolega miał nadać przesyłką konduktorską właściwy dowód rejestracyjny. Czekaliśmy 40 minut na autobus, w pełnym upale (ja nie wiem, co jest z tym Wrocławiem, byłam tam już sporo razy i ZA KAŻDYM TRAFIAM NA PIEKIELNY UPAŁ!), potem poszliśmy po nieszczęsne kąpielówki, przez które zboczyliśmy na to durne rondo, następnie pognaliśmy na dworzec, jakimś cudem wszystko się udało i już byliśmy w warsztacie, gdzie czekało na nas auto z wymienionymi częściami. Wszystkimi oprócz intercoolera... Zobaczyłam zafrasowanie na twarzy Złego i już wiedziałam, że niedobrze. Samochód jechał, ale nie miał mocy i kopcił przeokrutnie. Ciągle jeszcze na fali wydarzeń kontynuowaliśmy podróż, zaciekle próbując dogonić wakacje, ale pod Katowicami samochód się zgrzał i na górce zaczął dymić! Kategorycznie odmówiłam dalszej podróży, pozostali się ze mną zgodzili, prawie się poryczeliśmy z bezsilnego rozgoryczenia, zrezygnowaliśmy z pierwszego noclegu w połowie trasy i zawróciliśmy...

Ale przecież nie po to, żeby się poddać!!!! Spokojnym tempem, które nas serdecznie wkurwiało, podreptaliśmy pod... Świebodzin. Po inny samochód! 

O 23 kimnęliśmy się u rodziny Chmurki, po czym powtórka z rozrywki - 5 rano z hakiem znów na trasę, teraz już w audi z zepsutym ABS, zepsutymi spryskiwaczami i zepsutym otwieraniem jednej szyby. Ale za to z wygodami.

Po przypadkach dnia poprzedniego byliśmy już tak zestresowani, że siedząc z tyłu dostałam skurczu szyi, wychylając się bezustannie w celu obserwowania jezdni. Na Słowacji utknęliśmy w godzinnym korku, potem znów w jakichś kolejkach, byliśmy już w totalnym niedoczasie, ale Google na telefonie Złego uparcie informowało nas, że uwiniemy się całościowo w 12 godzinek. Nie wierzyłam w to ani chwili, za to Zły wierzył bardzo. Lekko się zatem zdziwił, gdy kilkanaście godzin później ciągle przemierzaliśmy Węgry... Zaczęło kropić i zmierzchać. Godzina 20... 21... o 22 zaczęła się ciągła ulewa, a my nadal w drodze. Do granicy podjechaliśmy ok. 23. Ciemno jak w dupie, wokół ledwo dwa ciche tiry, nad nami strugi deszczu, a z bramki wychodzi do nas pan w czarnym kapeluszu i czarnym przeciwdeszczowym płaszczu... 

Aleśmy się zlękli...! każdy miał lodowate zimno za pazuchą, takie to wszystko było straszne, chociaż niby jechaliśmy nadal w cywilizację... Słowo daję, do całości obrazu brakowało tylko spluwy, czarnego samochodu i facetów bez szyi. Drżącymi rękoma podaliśmy dowody osobiste, a pan w kapeluszu kazał nam...
...POKAZAĆ DOWÓD REJESTRACYJNY.

I wtedy każde z nas zrozumiało, po co była ta stłuczka. 

BEZ NIEJ BYŚMY W OGÓLE NIE WJECHALI DALEJ! NIE WPUŚCILIBY NAS! 

Ta świadomość, ta wizja, że mogliśmy dojechać tu normalnie pierwszym autem i musieć zawrócić...! przytkało nas na dłuższą chwilę. 

Ale nie było już czasu na sentymenty, powitały nas wszelkie możliwe operatory komórkowe, i stało się. BYLIŚMY W RUMUNII!!! 

Zadzwoniliśmy na kwaterę ze skruchą i przyznaliśmy, gdzie jesteśmy, szacując, że dojedziemy za 2 godziny. Szybko rozwiano nasze nadzieje beztroskim: "Dobrze będzie, jak dojedziecie za 4 godziny". "COOO???" - to jeno mieliśmy we łbach. Zły nie wierzył i postanowił to sprawdzić na Google, a wtedy okazało się, że znienacka padł mu ładujący się (!) telefon. Znów zonk, ponieważ normalna nawigacja... nie widziała wszystkich autostrad. Mówiąc krótko znajdowaliśmy się w czarnej rzyci. 
Najpierw jeszcze nie było tak źle, ale potem zaczęły się... pagórki. A skoro pagórki, to i serpentyny. W kompletnych ciemnościach, w obcym kraju i w kosmicznej, huczącej ULEWIE. Ja pierdolę, byliśmy posrani! i pewni, że nie wyjdziemy z tego cało. 
W pewnym momencie wyprzedziło nas jakieś auto. 20 minut później znów to samo auto nas wyprzedziło. Po kolejnych minutach  - znowu! Jakbyśmy byli w jakimś zagięciu czasoprzestrzeni, w którym śledzą nas Rumuni! Aby rozładować napięcie, prędko postanowiliśmy, że to na pewno nie żadna mafia, tylko kierowca, który ma sraczkę lub problemy z prostatą. Na pewno. 
I wtedy wyprzedził nas... na szczęście tylko ambulans. Spojrzeliśmy po sobie... i rura! byle tylko jechać za nim, bo przynajmniej wtedy COŚ WIDZIELIŚMY W TEJ JEBANEJ ULEWIE I CIEMNICY! Chryste, gonić karetkę w takich warunkach zakrawa na szaleństwo, ale dzięki temu faktycznie na pewnym odcinku przyspieszyliśmy sprawę. Dla kurażu darliśmy ryja w rytm "Ala nie wali mu pały" (- TU), i wymyślaliśmy nową teorię filozoficzną, głoszącą, iż rzeczy, które wydają się być, wcale nie są takimi, jakie się wydają, że są. W życiu nie zapomnę tej drogi. A zimno mi było z nerwów tak, że przykrywałam się kocem aż po głowę. 

Gdy dojechaliśmy do Sybina, była dokładnie 5 rano. Po DOBIE w drodze. To Google było jakieś obłąkane... 
W samym Sybinie trochę się zgubiliśmy, potem oni poszli poszukać adresu naszej rezerwacji, a ja zostałam sama w aucie, w ciemnościach i głuchej, potwornej ciszy. To były okropnie długie minuty... W końcu jednak dotarliśmy na kwaterę, nawet zastaliśmy nagrzany piec, bo zimno się zrobiło wrednie... Padliśmy jak trupy na łóżka, przeczuwając, że nie zdołamy tej obłąkanej podróży odespać. 

ALE CHUJ Z TYM WSZYSTKIM! DOGONILIŚMY NASZE WAKACJE! :D

12 komentarzy:

  1. uwielbiam twoją prozę;) serio twoje emocje są tak wyraźne, że powinnaś książki pisać o swoich przygodach w podróży i nie tylko;) serioooo!!! ale wrażenia, nie ma to jak dobrze rozpoczęte wakacje;) to czekam na ciąg dalszy i zdjęcia;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po to mam blog, w książce nikt by nie dobrnął do końca ;)
      A taki mieliśmy wspaniały plan. Tiaaa ;)

      Usuń
  2. Chyba już jestem trochę za stary na takie akcje ;-) Pisz dalej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapewniam Cię, że doszliśmy (w kontekście nas oczywiście) do identycznego wniosku ;)

      Usuń
  3. Ja bym tam pewnie beczała i gryzła wszystkich na zmianę ;))) Ale z dowodem rejestr. to fakt - tak musiało być, bo cofnięcie się po takim kawale drogi tylko dlatego, że nie ma małej zabazgranej książeczki, bolałoby przeokrutnie. Też umieram z ciekawości, czekając na ciąg dalszy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście nikt nie miał PMS :D Ale było, oj było chwilami nerwowo. Dobrze, że jesteśmy pogodnymi ludźmi i zgraną ekipą. Inaczej wszystko by zazgrzytało, łącznie z zębami ;)

      Usuń
  4. Nawigacja google to strasznie zło. JA ostatnio szłam z nią po Poznaniu w miejscu w którym miasta nie znam. Cóż wychodzi n to, że lepiej znam, niż navi googla.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co ciekawe, taka normalna komputerowa, mam wrażenie, jest całkiem niezła... Ale nie ma jak normalna mapa! I się człowiek przynajmniej czegoś nauczy...

      Usuń
  5. No to było ciekawie :D Nie wiem jak Wy jechaliście przez te Węgry, przecież tam się wskakuje na M5 za Budapesztem i zaraz jest po Węgrzech :D Najważniejsze, że dogoniliście :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A czytał Waść, co napisałam? ;P Korki były godzinne, utrudnienia, roboty drogowe. I ulewy. Poza tym nie jechaliśmy przez Czechy, żeby nie kupować winiety, bo już i tak było wszystko droższe, benzyna, drugie ubezpieczenie auta...

      Usuń