Obudziliśmy się dobrze po 10. Po spojrzeniu za okno mieliśmy ochotę wrócić do łóżka i zaszyć się w nim na całą dobę.
Lało.
Ciągle jednak nie opuszczał nas optymizm, w afirmacji doszliśmy do perfekcji, a prognoza pogody pokazywała jak byk, że się rozpogodzi, tylko przejdą ze dwie burze. W ślicznej, nowoczesnej kawalerce, urządzonej w starej kamienicy niemal w sercu starówki, było nam ciepło, dobrze, nawet temperatura powietrza nas nie martwiła (w porywach 15 stopni). Nuciliśmy sobie motyw z Rocky Balboa (-TU) i czuliśmy się jak Rocky Balboa - kto jest mistrzem? My! Kto dojechał w 24h do Rumunii? My! Kto ma nadal wakacje, gdy inni pracują? MY! :D
Ubraliśmy się stosownie, kaloszki i te sprawy, spakowaliśmy rzeczy i opuściliśmy miła kwaterę. Ciągle popadywało, ale dało się przeżyć, zwłaszcza że Sybin okazał się śliczny. Dość nadmienić, że w 2007 roku został Miastem Światowego Dziedzictwa Kulturowego.
Przekroczywszy imponujące mury obronne, dotarliśmy do katedry ewangelickiej, przeszliśmy przez Most Kłamców (na którym należy się mieć na baczności, bowiem, jak głosi legenda, most runie, kiedy przejdzie po nim kłamca) aż do Wieży Ratuszowej oddzielającej dwa place - Mały i Duży. Oczywiście wdrapaliśmy się na wieżę, skąd roztaczał się fantastyczny widok, uświadamiający, że jest to naprawdę spore i bardzo stare, średniowieczne miasto, hołubione przez Ceaușescu i finansowane przez Niemców (wielu mieszkańców ma saskie korzenie), którego nie dotknęła pożoga wojny ani potworki komunizmu.
Przestało padać, pokręciliśmy się tu i ówdzie po ładnych uliczkach, po czym wleźliśmy do knajpy na obiad. Było to fantastyczne miejsce, w starej piwniczce, a zapraszał nas do niego bardzo milutki kelner :D Tak mi zmaślił mózg, że z wrażenia zamówiłam, jak się potem okazało... cały talerz szpinaku z jajkami sadzonymi :D Co było zaskakująco przepyszne :D Ale może to ten cudny uśmiech kelnera zadziałał ;) (albo po prostu głód. Nawet ten zwykły ;P).
Wracaliśmy, podziwiając jeszcze domy, które miały oczy, gdy znów zaczęło popadywać. Ledwo zdążyliśmy wsiąść do samochodu, rozpętała się burza i ulewa. No dobrzzz...
Popędziliśmy naszym rumakiem w deszczu ku Sighisoarze. Gdy już rozgościliśmy się na kwaterze (ze zdumieniem odkrywając, że mamy w pokoju... chrzcielnicę), postanowiliśmy ruszyć na miasto. W postrzeganiu Sighisoary na pewno pomogło fantastyczne, popołudniowe słońce, niemniej mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, iż było to dla mnie najpiękniejsze miasteczko na całej naszej trasie. Również średniowieczne, ze wspaniałymi murami, dziewięcioma zachowanymi imponującymi basztami, ze starówką wpisaną na Listę UNESCO, z mnóstwem zakamarków, stromych i wąskich uliczek, kolorowych zabytkowych kamieniczek, mini knajpek, klimatycznego bruku... Ach jej, to jest coś, nad czym rozpływałabym się długie godziny, celebrując je najchętniej w towarzystwie dobrego wina i klimatycznej muzyki!
Główna starówka znajduje się na pagórku z pięknym widokiem. Po przejściu pod Wieżą Zegarową staje się na placu, z którego można podążyć dalej ku Kościołowi Dominikanów lub ku domowi, w którym prawdopodobnie urodził się Vlad Palownik, zwany potem DRAKULĄ :D
Wszak byliśmy w Siedmiogrodzie! Ów fakt został przypieczętowany na Złym. Najpierw ptak narobił mu prosto na głowę, a następnie sam Zły, pchając się ku jednej z baszt, poślizgnął się i upadł dupskiem prosto w błoto :D Bardzo usilnie starałyśmy się z Chmurką zachować powagę sytuacji i ogrom współczucia, ale chyba nie do końca nam wyszło ;)
Na szczęście nikt nie tracił humoru i główną ulicą starówki podążyliśmy ku schodom kanoników, pochodzącym z 1642 roku, w całości przykrytym drewnianym dachem. Po przebyciu 172 stopni znaleźliśmy się u podnóża katedry, którą okala zadbany park i cmentarz z saskimi grobami. Bardzo tam było klimatycznie. Cisza, spokój, powoli nadciągający zmierzch...
Wróciliśmy do dolnego miasta, gdzie nawet przed sezonem tętniło życie.
Nic dziwnego - uważa się, że to druga po Sybinie stolica Sasów
siedmiogrodzkich! Dlatego język niemiecki słyszeliśmy wielokrotnie,
nawet na kwaterze pani mówiła po niemiecku.
Następnego dnia według prognoz miało się chmurzyć, ale bez konsekwencji w postaci opadu. Zawierzyliśmy wróżbitom, jednak po dotarciu w stałej ulewie do Braszowa zaczynaliśmy powoli weryfikować prognozy vs rzeczywistość. A ta niestety dała czadu. Lało tak, że z miejsca temperatura spadła do 12 stopni, a gdy wjechaliśmy kolejką na górę, z której zwyczajowo rozciąga się wspaniały widok na miasto, zobaczyliśmy głównie... chmury. I mało się nie zabiliśmy po drodze, ponieważ dojście do punktu widokowego było w błocie pod górkę, a na miejscu wiało i lało tak niemiłosiernie, że baliśmy się nawet podchodzić do barierki, aby nas nie zdmuchnęło.
To był dzień sądu. Poza pogodowym kiblem okazało się, że mój telefon nie może nigdzie zadzwonić, Złego telefon resetował się kilka razy pod rząd, ich kupiony w grudniu aparat co drugie zdjęcie robił nieostre i trzeba go było ciągle wyłączać, a mój aparat poinformował mnie, że ma błąd obiektywu! I tak jak do tej pory jakoś się trzymałam, tak w tym momencie ogarnęła mnie taka rozpacz, że po prostu usiadłabym dupą w kałuży i się rozryczała z bezsilności. Wszystko przetrwam, ale nie zepsuty na wakacjach APARAT! Ziścił się najgorszy koszmar senny! Jedyną rzeczą, która się nie popsuła, była kamerka sportowa z wodoodporną obudową, którą Zły kupił do rejestrowania drogi. Okazało się, że robi może jakościowo średnie, ale za to nierozmazane nawet w ruchu zdjęcia. Więc robiła ;) Na szczęście mój aparat w końcu postanowił się włączyć, a ja w strachu o kolejnego focha postanowiłam go w ogóle nie wyłączać, i tak pokombinowałam cichaczem z trasą, że zrobiliśmy ją drugi raz, dzięki czemu mogłam wszystko po swojemu sfotografować ;P Zapłakałabym się, gdybym nie miała uwiecznionej góry z chmurami, będącej tłem dla majestatycznego, zasępionego Czarnego Kościoła (czarnego, ponieważ osmolił go pożar i tak już zostało, co - zwłaszcza w ulewie - potęgowało ponury, transylwański efekt) i pięknej synagogi, w której było cieplutko i najchętniej byśmy w niej zostali. Braszów w ogóle jest śliczny, jak taki mały Kraków. Szczególnie urzekła nas Strada Sforii - najwęższa uliczka Europy. Fajnie się przyglądało, jak Zły mijał się z jakąś równie wybujałą panią na ok. 130 cm szerokości :D
Strada Sforii |
Oczywiście ledwo usiedliśmy w restauracji, na dworze zaświeciło szyderczo słońce. Prawie słyszeliśmy jego złośliwy chichot. Na szczęście wkurzenie zostało zniwelowane przez jedzenie. Zły dostał michę kiełbas i mięs, a my z Chmurką po zapiekance z mamałygą (rumuńską potrawą narodową z kaszy kukurydzianej), bryndzą, jajkiem sadzonym (znowu :D) i szynką. Odlot!
I już pędziliśmy z głośnikami pełnymi - czegóż by - Rob Zombie "Dragula"! TU.
Ku sercu Transylwanii. W góry. Do Drakuli.