Nie tracąc czasu na wstępy, bo i tak skandalicznie długo mnie tu nie było...
1 maja wybraliśmy się do Łodzi. Jako miłośniczka wszystkich nekropolii uparłam się dotrzeć przy okazji na niemal największy cmentarz żydowski w Europie, zwłaszcza że był on do tej pory przeze mnie niezdobyty (lata temu wybraliśmy się nań... w sobotę. No cóż, nie można przewidzieć wszystkiego, teraz już wiem, że sobota w tej religii jest dniem świętym). Cóż to za niezwykłe miejsce... Olbrzymi obszar, pełen i pokładających się, zachodzących mchem, ciemniejących macew, i przepięknie odrestaurowanych grobowców, w tym mauzoleum znanego dobrze w Łodzi dawnego barona przemysłu bawełnianego, Izraela Poznańskiego, i całych połaci tabliczek upamiętniających ofiary getta. Wszystko w otoczeniu drzew i przejmującej ciszy. Nawet ptaki śpiewały jakoś ciszej.
Do oglądania zdjęć polecam jeden utwór. Bardzo klimatyczny - Hans Zimmer "Is it poison, Nanny" - TU.
Spędziliśmy tam z dwie godziny, ale spokojnie mogłabym się tam snuć cały dzień. Absolutnie niezwykłe miejsce.
Czekały nas jednak kolejne atrakcje, dlatego popędziliśmy dalej ku Manufakturze. Bardzo lubię owo gwarne centrum, a że pogoda oczywiście dopisała, mieliśmy niewątpliwą przyjemność zasiąść do obiadu w tajskim ogródku :) Cudowna knajpa Hot Spoon przerosła nasze oczekiwania. Smaki, którymi nas uraczono, dosłownie zwaliły z nóg. Coś pysznego! Kaczka sama rozpływała się w ustach, kurczak w pysznej zupie z mleczkiem kokosowym i anyżem był chyba największym hitem, a całości dopełniały mini naleśniki z krewetkami i farszem warzywnym. Nie jestem znawcą tajskiej kuchni, więc oczywiście mogę się mylić, ale wg mnie żarcie było pyszne :)
Aha, a na deser polecam lodziarnię z lodami jogurtowymi w czarnej budce. Odlotowe.
Następnie przeszliśmy się standardowo Piotrkowską, gdzie obecnie znajduje się m.in. Pomnik Łodzian Przełomu Tysiącleci, czyli nawierzchnia z kostek, na których wyryte są nazwiska zasłużonych. Podobno jest ich blisko 14 tysięcy! W tym gąszczu udało mi się odnaleźć jedno jakże ważne dla mnie - doprawdy nie wiem, jakim cudem :)
I już musieliśmy przemieścić się ku Atlas Arenie, albowiem szykowało się wydarzenie, które de facto przygnało nas do tego miasta. Czyli koncert Hansa Zimmera!
Dla niewtajemniczonych Zimmer jest kompozytorem muzyki filmowej, i to nie byle jakiej. Bilety zakupiliśmy dużo wcześniej, oczywiście ze Strzelcem nieomal pokłóciłam się przy wyborze miejsc, w końcu mnie przekonał, że na prawo blisko sceny będzie w sam raz i wszystko będzie widać i słychać. Uwierz chłopu...
Gdy już wchodziliśmy na trybuny, zachciało nam się płakać. Scena miała boczne ściany i na naszych miejscach nie było widać dosłownie NIC. Nie bardzo rozumiem w ogóle, jak można sprzedawać takie miejscówki... Usiłowaliśmy się pocieszać, że to muzyka jest najważniejsza, ale w duszy miałam ochotę rozszarpać Strzelca za jego głupi upór. Uratowała go jednak pani z obsługi, która podeszła do nas nieoczekiwanie i zaproponowała... zmianę miejsc! I to praktycznie na płytę, czyli golden circle!!!! Osaczyliśmy ją jak hieny i prawie wyrwaliśmy zamienione bilety. Okazało się, że siedzimy za znanym aktorem i producentem telewizyjnym, a na sali było jeszcze parę innych sław, chociaż ulubionego Macieja Stuhra nie znaleźliśmy, mimo że w przerwie z Bosską specjalnie kopnęłyśmy się na drugi koniec areny ;P
Przed koncertem na sali unosił się dziwny jakby dym, a gdy Bosska głośno się zastanowiła, co to, Strzelec odparł bez zastanowienia, że... torf się pali :D Co było potem już hitem całego wyjazdu :D Ja nie wiem, skąd mu się biorą takie riposty :D
I wreszcie na scenę wszedł Hans. Przywitał nas ciepło, po czym odpalił pierwszą rakietę - dokładnie ten utwór, na który najbardziej czekałam, czyli motyw z Sherlocka Holmesa!
Po chwili kurtyna zaczęła się podnosić i poza ekipą muzyków Zimmera ujrzeliśmy jeszcze Czeską Orkiestrę Symfoniczną oraz chór. To było uderzenie! Piękna, wzruszająca pieśń z "Gladiatora" z cudownym damskim wokalem po prostu nas oszołomiła; a gdy zabrzmiały pierwsze skandy Lebo M. do Króla Lwa, sala oszalała! Popłakałam się jak dziecko, bo właśnie tym dzieckiem znów byłam przez chwilę - pamiętam moją jedną z pierwszych wizyt w kinie, na tym właśnie filmie...
Pierwszą część koncertu zakończył popisowy fragment "Piratów z Karaibów" - ciary! Ta wiolonczela...!!!! Aż się chciało zakrzyknąć Yo-ho! i wkroczyć na nieznane wody!
Druga część była już dużo cięższa i mroczniejsza, chwilami prawie heavy metalowa. Przeważał klimat z Batmana, hipnotyzującego "Interestellar" i transowej "Incepcji". Efekty wizualne idealnie współgrały z atmosferą - jakże nam się udała ta zamiana miejsc! Bez wizji fonia byłaby mocno zubożona. Zwłaszcza że i muzycy zacni. Kompletnie odjechany, wyglądający jak Gandalf perkusista, wiolonczelistka i skrzypaczki kipiące sex appealem, a gościnnie na gitarze Aleksander Baron z Afromental. I uwijający się w tym wszystkim Hans, który gra chyba na każdym instrumencie świata, i to z powodzeniem! Praca marzenie!
To były bardzo epickie dwie godziny (nawet ponad dwie). Gdybyście mieli okazję - bardzo gorąco polecam, emocji nie da się przecenić; niewielką próbkę możliwości macie TU i TU - taki miksik atmosfery z koncertu.
Magia. Totalna magia, energia i obłęd!
Nareszcie jesteś! Co do cmentarno-funeralnej części wpisu nie wypowiem się za wiele, bo zbyt osobiście ta tematyka mnie jeszcze dotyczy... Pochwalę tylko ładne, klimatyczne zdjęcia... A co do pozostałej części wycieczki - zazdroszczę takiego koncertu!
OdpowiedzUsuń:***
Było niesamowicie. Ale jest jeszcze tyle koncertów, o których marzę...
UsuńWszystkiego najcudowniejszego, mój Drogi, z okazji Urodzin!!!
Wiedziałem, że nie zapomnisz...
Usuń:*
uwielbiam twoje emocjonalne opisy, prawie sama się popłakałam, a te "sajgonki" z krewetetkami uwielbiam z orzechowym sosem pycha.., u nas na Dszyńskiego jest taki stary żydowski cmentarz, gdybyś zawitała do Krakowa oczywiście;)
OdpowiedzUsuńMoże zawitam, skoro tak mi polecacie ;) Chociaż Kraków uwielbiam za wiele innych rzeczy ;)
UsuńCmentarz na miarę Pere Lachaise :)
OdpowiedzUsuńO, tam też bym chciała pochodzić i się zadumać...
UsuńPatrząc na zdjęcia, pomyślałam od razu o Cmentarzu Rakowickim - że na nim też powinno Ci się spodobać. Ale jednak ten łódzki chyba ładniejszy. Przynajmniej jeśli chodzi o część roślinną, bo nie kojarzę, żeby "nasz" miał tak piękne drzewa.
OdpowiedzUsuńZimmer... zazdrość wielką odczuwam. Na "Królu lwie" beczałam za każdym razem, kiedy go oglądałam, do dziś muzyka z tego filmu robi na mnie ogromne wrażenie.
A Nienacki jest dla Ciebie ważny z jakiegoś konkretnego osobistego powodu (jeśli tak, nie podpytuję dalej), czy po prostu kochasz jego książki? :)))
Tamten wygląda chwilami jak las...
UsuńNoo, powiem Ci, że gdybym mogła, to znów bym się przejechała, wspaniałe widowisko i ta muzyka!
Może nie z jakiegoś wielce osobistego, ale kocham jego książki, są dla mnie lekiem, takim "zło dobrem zwyciężaj" ;) I zawsze będą mi się kojarzyć z moją rodziną i dzieciństwem. Zaszczepiły we mnie mnóstwo ciekawości świata i traktuję je, wraz z autorem, za swoich dobrych przyjaciół. Takie ciepło od nich bije jak od Ojca Mateusza ;)
Super klimatyczny ten cmentarz, nie jestem jakimś wielkim fanem, ale aż chętnie bym sobie zobaczył.
OdpowiedzUsuńJedzonko pysznie wygląda. Co to to czerwone na mięsie?