9.
Za Wikipedią:
"Dla Izraelitów 9 było symbolem przeczucia, odrodzenia, duchowości i podróży.
W mitologii greckiej uchodziła za liczbę rytualną – dziewięć dni trwały misteria eleuzyńskie na cześć bogini ziemi – Demeter; u Homera w orszaku Apollina występowało dziewięć muz. Hezjod
utrzymywał, że aby dostać się do nieba, trzeba wędrować dziewięć dni i
dziewięć nocy. Za najdoskonalszy wiek, jaki mógł osiągnąć człowiek
uważano 81 lat – iloczyn dwóch dziewiątek.
W chrześcijaństwie dziewięć dni trwa nowenna. Dziewięć jest chórów anielskich, a grzesznicy wchodzą do piekła przez dziewięć bram: trzy spiżowe, trzy kamienne i trzy żelazne. W chrześcijaństwie 9 uchodzi za liczbę absolutnej doskonałości (3 pomnożone przez 3)
W islamie dziewięć otworów jakie ma ciało ludzkie jest uważane za symbol kontaktu człowieka ze światem zewnętrznym, muzułmański sznur modlitewny subha ma 99 paciorków, a Allah występuje w Koranie pod 99 imionami.
W kulturze Japonii dziewiątka jest liczbą przynoszącą szczęście i
długie życie. Za przykład służą np. skrytobójcy, którzy zawsze nosili ze
sobą 9 noży do rzucania."
Jedna liczba, tyle znaczeń. A dla mnie tylko jedno - mój mały skromny blog kończy sobie dzisiaj 9 lat.
Chyba powoli mogę kwalifikować moje pisanie jako pasję na całe życie ;)
Ale tymczasem robię trochę dłuższą przerwę, spowodowaną egzaminami, Nocą Muzeów oraz... wakacjami :) Do zobaczenia w czerwcu!
21 maja 2016
15 maja 2016
Zatrzymać czas
Kolejny dzień majówki spędziłam w dobrze znanym
już Chrzypsku Wielkim. Rok minął nie wiadomo jakim sposobem i oto znów szalałam
pośród oceanu tulipanów, tym razem z Bosską, która swój pierwszy raz przeżywała
dość podobnie do mnie, czyli na totalnym pisku z zachwytu ;) Słońce wyczyniało
na kwiatach istne cuda - te tulipany po prostu świeciły! A jak pachniały!
Odmiana "Jolanta Kwaśniewska" pachnie lepiej niż perfumy, coś
pięknego.
Come fly with me!- KLIK.
Wracając, wstąpiłyśmy jeszcze do pięknie
folklorystycznej knajpki Jaśkowa Zagroda w Napachaniu. Jakież to cudowne
miejsce! Regionalne jedzenie wprost rozpływa się w ustach, tym bardziej, że ma
się pewność, iż produkty pochodzą ze swojskich zagród, upraw i hodowli, a do
przygotowywania potraw użyto tylko naturalnych składników.
"Jaśkowianie" są nagradzani na targach Smaki Regionów, a o ich
obłędnym śledziu w oleju rydzowym pisałam tutaj już dawno. Słowo, w życiu nie
jadłam lepszych szarych kluch z kapustą zasmażaną. A Bosska w życiu nie dostała
większego kotleta :D Gorąco Wam polecam to miejsce - czy to na miły niedzielny
obiad, czy na posiadówę ze znajomymi w ogródku, czy nawet na ciepłą randkę z
kimś, kto docenia i delektuje się fantastyczną polską kuchnią. Szczegóły
na stronie - TU.
Poprzedni weekend natomiast miałam wręcz
kosmiczny. W sobotę wstałam o 5, żeby pojechać na giełdę i nakupić kwiatów,
ponieważ musiałam stworzyć dekorację przyjęcia komunijnego siostrzenicy!
Wiecie, jakie to było wyzwanie? Latałam jak z pieprzem, zwłaszcza że w
międzyczasie miałam zajęcia. Musiałam wszystko zaprojektować, ustalić dobór
roślin, ilość, nakupować dodatków, mało tego - miałam wykonać również wianek
komunijny na głowę! Toootalny stres! Zwłaszcza że o ile kompozycje na stół i
bukieciki mogłam zrobić wcześniej, o tyle wianek plotłam na świeżo w dzień
uroczystości, inaczej by zwiądł! Aż mnie głowa rozbolała z tego ciśnienia. Ale
komunia była śliczna, dzieci śpiewały przy wtórze dźwięków gitary, gdy
usłyszałam piosenkę, którą sama śpiewałam na swojej komunii, to aż mi łzy
stanęły w oczach. A na końcu każde dziecko dostało olbrzymią białą różę i
najpierw zrobiono im wspólne zdjęcie, a potem dzieci po kolei przekazały
wszystkie te róże naszemu kochanemu proboszczowi, który niedawno stracił nogę i
siedział na wózku, mimo wszystko pogodny i uśmiechnięty. No tu już ryczałam bez
zahamowań :D
Wianek przeżył i wyglądał ślicznie, a miał takie
powodzenie, że potem cała rodzina się w niego ubierała ;) Dekoracja stołu
wywołała natomiast pytania o to, kiedy zakładam swoją pracownię florystyczną
;)
Za tydzień pierwsze egzaminy, więc siedzę i się uczę. Połowa
maja. Chyba mi jakiś Muzzy in Gondoland zjada czas...
11 maja 2016
Wizja i fonia
Nie tracąc czasu na wstępy, bo i tak skandalicznie długo mnie tu nie było...
1 maja wybraliśmy się do Łodzi. Jako miłośniczka wszystkich nekropolii uparłam się dotrzeć przy okazji na niemal największy cmentarz żydowski w Europie, zwłaszcza że był on do tej pory przeze mnie niezdobyty (lata temu wybraliśmy się nań... w sobotę. No cóż, nie można przewidzieć wszystkiego, teraz już wiem, że sobota w tej religii jest dniem świętym). Cóż to za niezwykłe miejsce... Olbrzymi obszar, pełen i pokładających się, zachodzących mchem, ciemniejących macew, i przepięknie odrestaurowanych grobowców, w tym mauzoleum znanego dobrze w Łodzi dawnego barona przemysłu bawełnianego, Izraela Poznańskiego, i całych połaci tabliczek upamiętniających ofiary getta. Wszystko w otoczeniu drzew i przejmującej ciszy. Nawet ptaki śpiewały jakoś ciszej.
Do oglądania zdjęć polecam jeden utwór. Bardzo klimatyczny - Hans Zimmer "Is it poison, Nanny" - TU.
Spędziliśmy tam z dwie godziny, ale spokojnie mogłabym się tam snuć cały dzień. Absolutnie niezwykłe miejsce.
Czekały nas jednak kolejne atrakcje, dlatego popędziliśmy dalej ku Manufakturze. Bardzo lubię owo gwarne centrum, a że pogoda oczywiście dopisała, mieliśmy niewątpliwą przyjemność zasiąść do obiadu w tajskim ogródku :) Cudowna knajpa Hot Spoon przerosła nasze oczekiwania. Smaki, którymi nas uraczono, dosłownie zwaliły z nóg. Coś pysznego! Kaczka sama rozpływała się w ustach, kurczak w pysznej zupie z mleczkiem kokosowym i anyżem był chyba największym hitem, a całości dopełniały mini naleśniki z krewetkami i farszem warzywnym. Nie jestem znawcą tajskiej kuchni, więc oczywiście mogę się mylić, ale wg mnie żarcie było pyszne :)
Aha, a na deser polecam lodziarnię z lodami jogurtowymi w czarnej budce. Odlotowe.
Następnie przeszliśmy się standardowo Piotrkowską, gdzie obecnie znajduje się m.in. Pomnik Łodzian Przełomu Tysiącleci, czyli nawierzchnia z kostek, na których wyryte są nazwiska zasłużonych. Podobno jest ich blisko 14 tysięcy! W tym gąszczu udało mi się odnaleźć jedno jakże ważne dla mnie - doprawdy nie wiem, jakim cudem :)
I już musieliśmy przemieścić się ku Atlas Arenie, albowiem szykowało się wydarzenie, które de facto przygnało nas do tego miasta. Czyli koncert Hansa Zimmera!
Dla niewtajemniczonych Zimmer jest kompozytorem muzyki filmowej, i to nie byle jakiej. Bilety zakupiliśmy dużo wcześniej, oczywiście ze Strzelcem nieomal pokłóciłam się przy wyborze miejsc, w końcu mnie przekonał, że na prawo blisko sceny będzie w sam raz i wszystko będzie widać i słychać. Uwierz chłopu...
Gdy już wchodziliśmy na trybuny, zachciało nam się płakać. Scena miała boczne ściany i na naszych miejscach nie było widać dosłownie NIC. Nie bardzo rozumiem w ogóle, jak można sprzedawać takie miejscówki... Usiłowaliśmy się pocieszać, że to muzyka jest najważniejsza, ale w duszy miałam ochotę rozszarpać Strzelca za jego głupi upór. Uratowała go jednak pani z obsługi, która podeszła do nas nieoczekiwanie i zaproponowała... zmianę miejsc! I to praktycznie na płytę, czyli golden circle!!!! Osaczyliśmy ją jak hieny i prawie wyrwaliśmy zamienione bilety. Okazało się, że siedzimy za znanym aktorem i producentem telewizyjnym, a na sali było jeszcze parę innych sław, chociaż ulubionego Macieja Stuhra nie znaleźliśmy, mimo że w przerwie z Bosską specjalnie kopnęłyśmy się na drugi koniec areny ;P
Przed koncertem na sali unosił się dziwny jakby dym, a gdy Bosska głośno się zastanowiła, co to, Strzelec odparł bez zastanowienia, że... torf się pali :D Co było potem już hitem całego wyjazdu :D Ja nie wiem, skąd mu się biorą takie riposty :D
I wreszcie na scenę wszedł Hans. Przywitał nas ciepło, po czym odpalił pierwszą rakietę - dokładnie ten utwór, na który najbardziej czekałam, czyli motyw z Sherlocka Holmesa!
Po chwili kurtyna zaczęła się podnosić i poza ekipą muzyków Zimmera ujrzeliśmy jeszcze Czeską Orkiestrę Symfoniczną oraz chór. To było uderzenie! Piękna, wzruszająca pieśń z "Gladiatora" z cudownym damskim wokalem po prostu nas oszołomiła; a gdy zabrzmiały pierwsze skandy Lebo M. do Króla Lwa, sala oszalała! Popłakałam się jak dziecko, bo właśnie tym dzieckiem znów byłam przez chwilę - pamiętam moją jedną z pierwszych wizyt w kinie, na tym właśnie filmie...
Pierwszą część koncertu zakończył popisowy fragment "Piratów z Karaibów" - ciary! Ta wiolonczela...!!!! Aż się chciało zakrzyknąć Yo-ho! i wkroczyć na nieznane wody!
Druga część była już dużo cięższa i mroczniejsza, chwilami prawie heavy metalowa. Przeważał klimat z Batmana, hipnotyzującego "Interestellar" i transowej "Incepcji". Efekty wizualne idealnie współgrały z atmosferą - jakże nam się udała ta zamiana miejsc! Bez wizji fonia byłaby mocno zubożona. Zwłaszcza że i muzycy zacni. Kompletnie odjechany, wyglądający jak Gandalf perkusista, wiolonczelistka i skrzypaczki kipiące sex appealem, a gościnnie na gitarze Aleksander Baron z Afromental. I uwijający się w tym wszystkim Hans, który gra chyba na każdym instrumencie świata, i to z powodzeniem! Praca marzenie!
To były bardzo epickie dwie godziny (nawet ponad dwie). Gdybyście mieli okazję - bardzo gorąco polecam, emocji nie da się przecenić; niewielką próbkę możliwości macie TU i TU - taki miksik atmosfery z koncertu.
Magia. Totalna magia, energia i obłęd!
Subskrybuj:
Posty (Atom)