W zeszły czwartek w lokalnych wiadomościach telewizyjnych mignęła mi informacja o koncercie muzyki klasycznej. Pokazano urywek z tego koncertu, gdzie pianista grał coś swingowego, a ja poczułam nagły dziki impuls. Po prostu wiedziałam, że muszę tam być! Szybko sprawdziłam w internecie dostępność biletów, okazało się, że to kameralny koncert w niedużej auli Szkoły Muzycznej, na który najlepsze bilety kosztują 43 zł, a nienumerowane wejściówki - 13 zł. Oczywiście nie byłabym Poznanianką, gdybym nie postanowiła oszczędzić ;), zatem razem z E. i Bosską zakupiłyśmy wejściówki, mając na uwadze, iż mogą one oznaczać koncert na stojąco.
Następnego dnia zajechałyśmy pod szkołę, weszłyśmy na aulę i grzecznie stanęłyśmy pod drzwiami, czekając, aż ludzie zajmą miejsca, gdyż okazało się, iż wszystkie siedzące były numerowane. Tymczasem jakieś dwie minuty przed początkiem, gdy orkiestra stroiła instrumenty, podeszła do nas organizatorka i zaprosiła do... wybrania sobie wolnych krzesełek! A było ich całkiem sporo, dlatego usiadłyśmy w najlepszym miejscu sali, w samym środeczku, z perfekcyjną akustyką :D Nie mogłyśmy uwierzyć swemu szczęściu. Zwłaszcza gdy zabrzmiały pierwsze takty muzyki do West Side Story. Było to bowiem wydarzenie dość złożone. Nazywało się American Musical Kaleidoscope & Swinging Chopin, a wykonawcami byli Sinfonietta Polonia, Utah Valley Youth Symphony Orchestra oraz Filip Wojciechowski Trio. Ponieważ żadna z nas chyba nigdy nie uczestniczyła w tego typu imprezie, jakość dźwięku, jego moc, piękno, czystość i wykonanie doprowadziły nas autentycznie do łez. Zawsze lubiłam klasykę, jednak na żywo wywołała emocje nie do opisania - zwłaszcza że nie był to sztywny koncert, tylko taki bardziej na luzie, radosny, z pełnymi energii muzykami. Siedziałyśmy jak zahipnotyzowane, gdy grano melodie ze Star Trek, Supermana, motyw Missisipi, czyli Huck Finn itd., uśmiechałyśmy się szczerze, gdy na maszynie do pisania wygrywano rytm, śmiałyśmy, gdy dyrygent Cheung Chao próbował mówić po polsku i przy każdym utworze tak skakał, że prawie się przewrócił, a przy swingującym Chopinie niemal zaczęłyśmy tańczyć na krzesełkach. Ale przede wszystkim - po prostu chłonęłyśmy! Chwilami czułam w sobie takie skupienie, że cały świat przestawał istnieć, liczyła się tylko melodia, nuty, ruchy muzyków. Tylko scena, zmysł słuchu i ja. Całe 2,5 godziny. Piękne przeżycie.
Po uczcie dla duszy postanowiłyśmy nakarmić również ciało i poszłyśmy na burgera, aczkolwiek gdzie indziej niż pisałam ostatnio, bo do lokalu o wdzięcznej nazwie Święta Krowa :) Pycha! I przyjemny wystrój w środku, i nawet w pojedynkę człowiek się nie zanudzi, bo na stole leży do poczytania cudownie kolorowy magazyn kulturalno-kulinarny Kukbuk, w którym znalazłam kolejną pozycję do zaliczenia na poznańskiej kulinarnej mapie - czyli Yeżyce Kuchnia - TU. Obowiązkowa dla fanów książek Małgorzaty Musierowicz!
Na pożegnanie tego niezwykłego dnia zaszłyśmy do drugiej Werandy (bo są trzy) na herbatę zieloną z pomarańczami i konfiturą pomarańczową oraz miętą. Cudo! Skąd ludzie biorą pomysły na takie połączenia?
Na pożegnanie tego niezwykłego dnia zaszłyśmy do drugiej Werandy (bo są trzy) na herbatę zieloną z pomarańczami i konfiturą pomarańczową oraz miętą. Cudo! Skąd ludzie biorą pomysły na takie połączenia?
Gdy już jesteśmy przy kulinariach, to byłam znów na moich ukochanych lodach. Tym razem serwowali m.in. sorbet wiśniowy, który wyglądał tak jak niżej, a smakował... och :)
Przy okazji zaliczyliśmy też Malta Festival, na którym akurat grano muzykę... klasyczną :D I najlepsze, że jednym z muzyków był kontrabasista z Sinfonietta Polonia, którą podziwiałam dwa dni wcześniej :D Notabene zachwyciła mnie oprawa festiwalu. Na Placu Wolności stworzono sceny dla wykonawców, kawiarnię, wypożyczalnię badmintona, hula-hop czy gier planszowych, a przede wszystkim - ustawiono mnóstwo hamaków, wygodnych miękkich pufów i donic z drzewkami oświetlonymi kolorowymi lampkami, pod którymi na leżaczkach można sączyć koktajle i czytać książki z mini biblioteczki. Było super :) Zdjęcia z Placu możecie obejrzeć TU; warto też poczytać o programie festiwalu. Ja czytam i się wkurzam, że tyle fajnego mnie ominęło! Za rok biorę urlop w tym czasie ;) Festiwal niestety już się kończy, ale mam nadzieję, że atrakcje pozostaną. Przynajmniej te hamaki... ;)
A w ramach epilogu muszę się pochwalić - upiekłam ostatnio ciasto :D JA :D I to w trzech smakach :D Tzn. każda część miała inny owoc - porzeczki, truskawki lub gruszki. Wszystkie były rewelacyjne :) Nie muszę chyba dodawać, jak bardzo jestem z siebie dumna :D