Wyjazd rozpoczął się zacnie. Tj. - piwem o 9 rano :D Co ciekawe, na pewnym odcinku drogi nawet kierowca to piwo trzymał, więc gdyby w międzyczasie radar zrobił nam fotę z wakacji, to nie wiem, jak byśmy się z tego wytłumaczyli. Ale on je naprawdę tylko przytrzymywał ;)
Niziny, wyżyny, góry, doliny, strumyki, pagórki, rzeki dalej - dojechaliśmy do celu. No, prawie. Najpierw zatrzymaliśmy się na środku zjazdu z autostrady, w dodatku za górką, i rozkminialiśmy strony świata, albowiem w związku z tym, że JayZ był tam tysiąc razy i za każdym błądził, oczywiście postanowiliśmy nie uruchamiać GPS ;)
Po piętnastu nawrotkach wreszcie udało się dotrzeć na miejsce, rozlokować w przestronnym hostelowym pokoju z wykuszem i stylowymi kanapami, oraz... najeść knedlików w typowo czeskiej jadłodajni. Praga otoczyła nas lepkim upałem i pozwoliła już pierwszego wieczoru się w sobie zakochać. Gorącą noc powitaliśmy z rozmachem, pijąc wino w cudownej knajpie z widokiem na Wełtawę, Most Karola i Hradczany, i podziwiając piękne fajerwerki strzelające w niebo nad którymś z licznych mostów. Ale no doprawdy, nie musieli się aż tak starać na nasz przyjazd, zrozumielibyśmy... ;) Emocjonalne i emocjonujące rozmowy nocą, doprawione alkoholem, skutkowały tym, że kładliśmy się spać bodajże o czwartej rano.
O dziewiątej obudziły nas promienie słońca, rozświetlające wakacyjnym blaskiem pokój i nasze maksymalnie odkryte ciała. Z głośników sączyły się dźwięki Avicii "I could be the one" - i przy tej piosence, w tej scenerii poczułam się obłędnie szczęśliwa. Podróże to najlepszy lek na całe zło!
Wyszykowaliśmy się w mig i ruszyliśmy na podbój stolicy, a najpierw przede wszystkim na pobudzenie, czyli herbatę i kawę do Kavarna Slavia, jednej z najstarszych knajp w mieście. Stamtąd leniwym krokiem podjęliśmy zwiedzanie. Nie muszę chyba nikomu mówić, że Praga jest piękna, prawda? A jednak to powiem. Bo ona jest cholernie piękna :) Cudowne uliczki, onieśmielające kościoły, zabytki na każdym kroku, fantastyczne knajpki... Nawet nasza ambasada urzeka :) Wyjątkowo cudnym miejscem są Ogrody Wallensteina z pałacem, w którym mieści się aktualnie czeski senat. Pośród bijących zielenią żywopłotów dumnie przechadzają się pawie, z fontann tryska woda, a posągi z brązu nadają miejscu monumentalnego, patetycznego charakteru. Gdyby nie temperatura, która dochodziła do 38 stopni w cieniu, pewnie byśmy się tam zatrzymali na dłużej. I porobili pięćset zdjęć więcej ;) My jednak szliśmy dalej, i tak, słaniając się, dotarliśmy na Most Karola, na którym zrobić ładne zdjęcia się zwyczajnie nie dało. Mrowie ludzi! I wszyscy tak samo zabici upałem, dlatego uciekliśmy stamtąd prędko (jak na mój gust trochę nazbyt prędko, no ale ja jestem hardcorem w zwiedzaniu ;)) i postanowiliśmy po obiedzie się dopieścić - tzn. poszliśmy na przystań i wynajęliśmy rowerek wodny :) Na Wełtawie, nieopodal Mostu Karola, stworzono progi wodne, które wydzielają przestrzeń bezpieczną dla łódek i rowerków - prądu tam nie ma praktycznie wcale, fal też nie, jest bezpiecznie i cicho, a widoki - zapierają dech w piersiach. To był chyba najfantastyczniejszy moment naszej wyprawy. Ten spokój, słońce zachodzące za wzgórzami, łagodne kołysanie na leżakach (tak! zamiast plastikowych siedzeń mieliśmy wygodne leżaczki!) - to była wakacyjna perfekcja w najczystszej postaci.
Kolejną gorącą noc przywitaliśmy... gorącymi kiełbaskami na Placu Wacława. Kto ma aktualnie zboczone myśli, niech się wstydzi ;P Bo my naprawdę w tych 30 stopniach Celsjusza jedliśmy gorące kiełbasy :D A potem oni się czołgali, ja tradycyjnie irytowałam zachwytami i kazałam sobie robić zdjęcia, po czym przeleźliśmy pół miasta w poszukiwaniu knajpy odpowiedniej dla naszych coraz uboższych funduszy i odwrotnie do nich proporcjonalnych preferencji estetycznych, co zakończyło się... padnięciem na wyro o północy ;) I dobrze, bo chwilę później nadeszła szalona burza z kosmiczną ulewą - chyba pierwszy raz w życiu cieszył mnie deszcz na wyjeździe :) Dzięki niemu następny dzień był upalny, ale już bardziej znośny, pochodziliśmy więc po cudnych Hradczanach i z prawdziwym żalem ruszyliśmy do Polski. Droga oczywiście z przygodami, gdyż pomimo odpalenia GPS znów nikt nie znał trasy, którą byliśmy prowadzeni, przez co trafiła się nam m.in. droga... bez przejazdu. A raczej droga opisana kategorycznym zakazem wjazdu, który karygodnie złamaliśmy i z duszą na ramieniu jechaliśmy dalej, wypatrując tylko momentu, gdy wszystko skończy się urwiskiem i szybką ewakuacją z bagna. Na szczęście był to tylko straszak i dalej czekały już jeno cudowne góry, wioski, w których psy dupami szczekają, całkowity brak stacji benzynowych, sprawiający, że pewną część trasy pokonywaliśmy na oparach paliwa, oraz oczywiście mandat ;)
Było pięknie!!!