Duszę mą nawiedził dobrze mi znany stan. Stan pełen rozedrgania i jakiejś totalnej niecierpliwości. Dopada mnie cyklicznie w styczniu, gdy dni są już dłuższe, kolorowa choinka powoli odchodzi w niepamięć, a dzieciaki nie wkurzają dwoma tygodniami wolności. Albowiem...
... w jakimkolwiek sklepie się nie pojawię, nęcą od progu feerią barw i kompozycji. Snuję się potem i zapominam połowy rzeczy z listy, w myślach mając tylko je. KWIATUSZKI!!!!!!!!!!!!!
Jestem tak bardzo spragniona roślin, zieleni i ciepła, że nawet podczas oglądania w kinie "Hobbita" zamiast skupić się na fabule, jęczałam z zachwytu na widok zielonych gór i chłonęłam sposób zagospodarowania hobbitowego ogródka :D (Swoją drogą zawsze kochałam filmowe Shire, wiele lat za nim tęskniłam, a w technologii 3D mnie po prostu powaliło na łopatki - zresztą jak cały film. Krajobrazy są wręcz obłędne!) Zrobiłam parapetowy ogródek w ślicznych zielonych i żółtych doniczkach, i ciągle mi mało. Najchętniej zastawiłabym cały pokój narcyzami, krokusami, hiacyntami, szafirkami i pierwiosnkami. Nie macie pojęcia, z jak ogromnym utęsknieniem czekam na fiołki, rozważam nawet kupno fiołkowej mgiełki do ciała, żeby sobie choć trochę umniejszyć mękę! Wiem, jestem szurnięta ;) Ale dobrze mi z tym fiołem. Ten fioł mnie motywuje, pobudza, raduje, rozjaśnia uśmiechem twarz i każe wierzyć w lepsze. Bo, jak powiedział Gandalf Szary - proste uczynki zwykłych ludzi, dobro i miłość - to one przeganiają mrok.
A przecież nikt nie powiedział, że nie może to być również miłość do kwiatów ;)
P.S. W głowie gra mi TO. A dzisiaj zamiast "naniesienie" napisałam w mailu "unasienienie". Jak sądzicie, co to oznacza? :D