Kolejny dzień przywitał nas już dość typowo, czyli ulewą. Filozoficznie uznałam, że widocznie tylko Londyn mnie kocha, zaś Midlands rozdziela obrzydliwą pogodę sprawiedliwie - na każdego.
Nie spieszyliśmy się już nigdzie, więc właściwie było nam to obojętne, ale w porze obiadu uznaliśmy, że jeśli nie zwiedzanie, to może chociaż posiłek w jakimś nowym miejscu. JeyZ doznał wówczas olśnienia i postanowił zabrać nas do Oksfordu, do swojej ulubionej restauracji, w której za czasów szczenięcych miał praktyki na zmywaku i jako pomagier. Miejsce nosi nazwę "Brasserie Blanc" i jest częścią sieci stworzonej przez słynnego Raymonda Blanca - francuskiego restauratora, który w Anglii serwuje typowo francuskie dania, a jedna z jego restauracji otrzymała dwie gwiazdki Przewodnika Michelina! Można więc uznać, że konsumowaliśmy w miejscu wyjątkowym - zresztą bynajmniej nie wyłącznie z powodu prestiżu i autorytetu właściciela. Menu zmienia się tam wraz z porą dnia, dania są sezonowe i świeże, a zawód kelnera jest tu traktowany niemal jak sztuka. Jedzenie wygląda bajecznie, smakuje jeszcze lepiej - ja jadłam risotto z grzybami leśnymi i truflami, posmakowałam również kotlecików rybnych, a na deser ciasta czekoladowego na waflu z kremem orzechowym. Kubki smakowe zwariowały z rozkoszy...
Gdy tak nasycaliśmy swe zmysły wszelakie, ulewa za oknem niepostrzeżenie zamieniła się w... piękne błękitne niebo i słońce :D Gdy tylko skonstatowaliśmy ów fakt, im buzie rozwarły się na oścież. Ja siedziałam dumna jak paw - Midlands też już oczarowałam :D
Dzięki temu realny stał się spacer po tym jakże ważnym historycznie dla Anglii mieście. Niestety nie było nam dane zajrzeć do środka żadnego z wielkich gmachów - wszystko pozamykane na cztery spusty, być może z powodu niedzieli. Szczególnie żałowałam braku możliwości wejścia do The Bodleian Library - jednej z największych i najstarszych bibliotek w kraju. Mimo to nawet na dziedzińcu czułam się jak bohaterka mrocznej sagi - stare mury, ciche tajemnice... Zresztą w całym miasteczku panuje specyficzny klimat, pachnący średniowieczem, manuskryptami, elitarną wiedzą... Pięknie. Chciałabym zwiedzić jeszcze raz, dokładniej, z pietyzmem, bez pośpiechu. Znaleźć pub odwiedzany przez Lewisa i Tolkiena, dom, w którym Halley miał swoje obserwatorium astronomiczne, powąchać stare książki, po prostu powłóczyć się i zagubić...
Zmierzchało już, gdy nagle zerwał się wicher. Znów natura poganiała nas do powrotu, a okazała się na tyle nachalna, że na autostradzie Jaguar ledwo trzymał się drogi! JeyZ dosłownie nie mógł utrzymać kierownicy z powodu bocznych podmuchów, wszystkimi samochodami miotało, i tak w jakichś dziwnych pląsach tanecznych, z duszą na ramieniu i oczami dookoła głowy kończyliśmy nasz ostatni dzień przed powrotem do rzeczywistości. W domu przez okna huczał huragan, rzutnik wyświetlający "Allo, allo" zwariował i pokazywał obraz do góry nogami, zasypiałam z głębokim namysłem, czy aby nasz samolot nazajutrz w ogóle wzbije się w powietrze...
Na lotnisko dojechaliśmy jeszcze w ciemności, ale za to cichej, bez oznak działalności żywiołu. W Luton oczywiście moja torba, tak jak onegdaj na Stansted, wzbudziła zainteresowanie - tym razem jednak nie przemycałam noża ;), tylko sprawdzali czymś w rodzaju papierka lakmusowego bodajże skład chemiczny żelu pod prysznic :D Ale i tak jest to dużo fajniejsze lotnisko - w miarę kompaktowe, dobrze oznakowane, i zapowiadają loty nie tylko po angielsku, ale też w języku docelowego miasta. Świetna sprawa.
Gdy już o brzasku wsiadałyśmy z Kuli do samolotu, powitało nas... błękitne niebo i słońce :D Do dziś nikt nie wie, jak ja to wszystko zrobiłam. Tzn. nikt poza mną. Ja po prostu wiem, że Anglia mnie kocha.
Mają pełno idiotyzmów. Np. podwójne krany bez żadnego uzasadnienia, przy czym z jednego leci lodowate jak ze strumienia zimno, a z drugiego wrzątek. Przedziwne gniazdka z prądem, do których trzeba mieć zawsze przejściówkę. Ruch lewostronny. Ba, nawet PRYSZNIC NA PRĄD! (tak! pierwszego wieczoru dopiero gdy się rozebrałam, zauważyłam, że po pierwsze - nie ma baterii, prysznic uruchamia się przyciskiem i steruje czymś à la obrotomierz :D, po drugie - co z tego, że to już wiem, skoro przycisk i tak nie działa, bo JeyZ odruchowo wyłączył PRĄD W PRYSZNICU!, a po trzecie - włącznik prądu znajduje się na... korytarzu :D
Tak, to dziwny kraj.
Może dlatego mnie kocha. Z wzajemnością.
Cóż, gdzie Ty, tam słońce ;)
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis, choć nieco krótki...
Zdjęcia wiadomo jakie!
Dzięki!
:-***
Krótki?? To były ledwo 3 dni, i to zimą :D
UsuńZdecydowanie powinniśmy Cię zabrać ze sobą na Roztocze :D
OdpowiedzUsuńTeż mnie rozbrajają te krany, jakby woda nie mogła się normalnie mieszać w rurach (tak, jak to się dzieje u nas), żeby każdy mógł sobie dowolnie ustawić jej temperaturę, tylko albo parzy albo ziębi. No ale nie ogarniesz, widać tak im pasuje.
Zdecydowanie powinniście :D
Usuń