W tym tygodniu byłam pewna, że zgnijemy. Ja i moje rośliny. Lało prawie bez przerwy i zastanawiałam się, ile to niebo jeszcze pomieści ołowianych chmur. Już mi brzoza zaczęła chorować...
... a bo ja nie pisałam o brzozie...!
Otóż coś mnie napadło i uparłam się na to jakże niebezpieczne drzewo zamachowców. Alternatywą mógł być dąb i klon, ale brzoza przodowała w rankingu najbardziej pożądanego rodzaju. Rozpowszechniłam informację wśród znajomych, można rzec, że uległam jakiemuś opętaniu, ponieważ niemal każda rozmowa w końcu schodziła na moje poszukiwania brzozy. Gdy już wszyscy wiedzieli, że będę mieć brzozę, zaczęłam poszukiwania. Tak, wiem, osobliwa kolejność... i, jak się okazało, dość lekkomyślna, ponieważ o ile drzewo to pospolite, to w ogrodniczych już wcale nie tak bardzo, zwłaszcza że nie zamierzałam sprawić, by zawitała trzy piętra wyżej, czyli musiała być to wersja płacząca, przygięta tak, by rosła tylko w dół. W moim ukochanym centrum ogrodniczym, które jest tak piękne, że najchętniej bym w nim zamieszkała, niestety nie było takiego drzewka. W marketach również zapomnij. Gdy dotarłam do centrum ogrodniczego, w którym kiedyś dorabiałam, okazało się, że mają. Tylko że wszystkie drzewka były stłoczone w jakimś totalnym gąszczu, w który trzeba było się wedrzeć, by wybrać odpowiednią wielkość. Najpierw zastanawiałam się nad takim trochę niższym, za to z wielkimi liśćmi. Ale intuicja kazała mi jednak wleźć głębiej w busz, by z poświęceniem pobuszować jeszcze. I poczułam silny zew natury, który mówił - oto i ona! Młodzieniec z obsługi wytaszczył ją dla mnie, a ja z miejsca oddałam jej swoje serce. Miłość od pierwszego wejrzenia. Dwumetrowa :D W związku z czym musiała przyjechać specjalnym transportem, który kosztował tyle co połowa tego drzewka, ale warto było! Jest taka piękna, ja w ogóle kocham brzozy, taka spuścizna po Dziadku, który mawiał, że brzoza jest jak panna młoda z zielonym wiankiem. Moja nie ma jeszcze białej sukienki, bo jest nieletnia, ale i tak wygląda cudnie, tylko przez tę cholerną pogodę złapała grzyba na listkach, bynajmniej nie jadalnego. Tak mnie to jakoś przeraziło, jakbym co najmniej to ja była chora, aż mi się śniło, że opadły z niej wszystkie liście i płakałam w tym śnie krokodylimi łzami. W lesie widziałam jednak, że to globalny problem z tą atraknozą, czemu ciężko się dziwić przy takiej zakichanej aurze. Ale nie narzekajmy, dziś ledwo wyszłam z pracy, nagle zaświeciło słońce. Taki prezent na dobry początek urlopu! Ja pierdolę, wreszcie! Nie mam pojęcia, jak przetrwałam ten rok. Był tak trudny, że postanowiłam zrobić sobie stacjonarny urlop, bez lataniny. Jedziemy w głuszę, lasy, pola, łąki, nawet jezioro jest dużo dalej :D Co więcej, nie mam dokładnego adresu, tylko mapkę ręcznie narysowaną przez właściciela, nie spytałam nawet, czy jest tam internet, klucz mam sobie wyciągnąć z witryny na tarasie... i jedziemy robić nic. Jednak żeby nie było tak lajtowo, to potem... o, potem będzie mały hardcore :D Taki troszkę powrót do przeszłości z czasów, gdy ledwo co uzyskałam pełnoletniość :D
A co do roślin jeszcze, to mam ich już tyle, że naprawdę powinnam sobie na balkonie zamontować jakiś beczkowóz, i najlepiej żeby się wypełniał deszczówką. Na razie nie posiadłam umiejętności opierania się pokusie kupowania kwiatów... Ale jak już doprowadzę ten balkon do właściwego wyglądu, to zaprawdę powiadam Wam, że będzie pięknie. Tylko trzeba wytłuc zasrańce, obrzydliwe wstrętne kreatury, zwane gołębiami. W hierarchii nienawiści i hejtu są u mnie na drugim miejscu po komarach. Ale o tym innym razem, teraz już naprawdę uważam, iż warto by było pospać przed podróżą, chociaż nie wiem, jak zasnę, ponieważ sąsiedzi mają imprezkę (jebnę im, za całokształt, ale o tym też innym razem).