W życiu nie byliśmy tak bardzo nieprzygotowani na święta. Być może właśnie dlatego były to chyba najbardziej udane święta w moim życiu :D
Nieprzygotowanie wzięło się stąd, że dokładnie wszyscy mieliśmy etap remontowo-przeprowadzkowy. Moja siostra z rodziną przeprowadziła się do wybudowanego domu na naszej starej działce, ja przeprowadziłam się do mieszkania, w którym oni żyli do tej pory, a rodzice przeprowadzili się z jednego pokoju na dwa, czyli zyskali sypialnię, do której musieli przenieść meble z sypialni z mieszkania, do którego ja się przeprowadziłam, ale żeby to zrobić, musieli przewieźć swoje meble z pokoju dziennego do nowego domu mojej siostry, ponieważ chcieli z mojego starego pokoju, czyli swojej obecnej sypialni przenieść meble do salonu :D Ktoś zrozumiał, czy powinnam to jednak rozrysować? :D
Przedsięwzięcie było arcytrudne, arcypowolne, trudności mnożyły się jak dzikie króliki na wiosnę, właściwie walczyliśmy z tym wszystkim już od stycznia, że nie wspomnę o trudnościach przy budowie domu, które trwały od lat... sześciu. Tak naprawdę moja przeprowadzka powinna odbyć się jakieś 4 lata temu, a z powodu opieszałości sądów odbyła się dopiero teraz. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Ale chyba nie ma sensu tego rozważać.
W związku z tym jednak, że wszystko mieliśmy takie rozpierdolone i dokładnie w ostatniej chwili udało się jakoś spiąć i względnie wszystko uporządkować (tak żeby dało się ruszyć po podłodze ;)), całe święta skleiliśmy całkowicie na luzie. W Niedzielę Wielkanocną miałam zrobić ostatnią sałatkę, a odkryłam, że pomidory suszone mi spleśniały :D Na szczęście miałam awaryjne, tyle że bez oleju, który stanowił clou, więc jeszcze tłukłam te pomidory w oleju rzepakowym, dodałam wuchtę pieprzu i wyszło chyba nawet lepiej niż zwykle :D
Cały dzień spędziliśmy u siostry w ich leśnym domu. Genialnie tam jest, chociaż też nie mają nic skończone. Z każdego okna widać zielone świeżymi listkami gałęzie drzew, po których skaczą wiewiórki, sójki, sikorki, kosy, z okna kuchni można zaobserwować sarny; jest mnóstwo przestrzeni dla każdego, można nie robić nic i nie zmęczyć się obecnością całej rodziny. Przeleżałam dzień na kanapie z pięknym widokiem, puszczaliśmy sobie z ciekawości różne odgłosy ptaków, czytaliśmy designerskie gazety, śmialiśmy się do upadłego i obserwowaliśmy świnki morskie, które na Zająca dostał siostrzeniec, a którymi przez kilka dni osobiście się opiekowałam. A na spacerze fotografowałam wiosnę, w czym dzielnie wspomagała mnie swoim aparatem siostrzenica - nieodrodna chrześniaczka swojej ciotki, zachwycająca się każdym liściem i robiąca zdjęcie nawet kałuży :D
Dzisiaj spałam w moim królewskim łóżku w poprzek, wstałam o 11 i cały dzień rozkminiałam, co mi nie pasuje w moim salonie. Tak mnie męczyło, że miejsca sobie nie mogłam znaleźć, aż w końcu piłeczka podskoczyła, pokulała się po głowie jak w Pomysłowym Dobromirze i juhu! wystarczyło przemieścić roślinę :D I nagle wszystko samo się poukładało, koncepcja skrystalizowała, odetchnęłam. Takie mam oto ambitne rozkminy architektoniczne :D Podziwiam ludzi, którzy zajmują się tym na co dzień.
A gdyby ktoś był ciekaw, jak kwitną dęby... :)