Zagonieni na co dzień, z premedytacją ustaliliśmy dni wolne od planu. Totalne odprężenie, śniadanie, a potem odpoczynek w cieniu palm, pluskanie się w wodzie oceanu tudzież basenu, lektura, całkowity błogostan.
Ponieważ jednak w tymże stanie ducha nasila mi się apetyt, postanowiliśmy skonsumować to i owo u lokalsów. Wymagało to jednak wymiany pieniędzy na rupie, udaliśmy się zatem do kantoru. Prosta rzecz, ale niekoniecznie w Afryce. Jeden kantor był zamknięty z niewiadomych przyczyn. Pojechaliśmy do następnego, który też był zamknięty. Powoli przestawało nas to dziwić, a tu niespodzianka - trzeci okazał się otwarty. Ale! nie tak od razu przecież. Trzeba było odstać w kolejce, w której liczba osób wynosiła jeden, choć początkowo wydawało nam się, że co najmniej cztery. Po pierwszej próbie wejścia na progu wstrzymał nas pan i pokazał gestem, że robią się interesy i chwilowo trzeba czekać. Po chwili otworzył nam drzwi i znów gestem zaprosił do środka, mimo że nikt nie opuścił przybytku. Drugi pan z trzecim panem wskazali nam okienko (zresztą JEDYNE, jakie tam było), a facet, którego brałyśmy za klienta, usunął się z drogi, nadal nie wychodząc. Nieco zaniepokojone, poprosiłyśmy o wymianę walut, a wówczas poza spisaniem dokładnych adresów, obejrzeniem prawie pod lupą paszportu i nakazaniem spojrzenia się w kamerkę wreszcie otrzymaliśmy upragnione banknoty. Dodam, że kwota nie przyprawiała o szybsze bicie serca, więc nawet sobie nie wyobrażam, jakie środki ostrożności są przedsięwzięte przy grubszych transakcjach. Ale przynajmniej bezrobocie mniejsze, każdy ma swoją rolę :DNa wybrzeżu w wielu miejscach ustawiały się food trucki, serwujące głównie typowo hinduskie fast-foody. Wybraliśmy sobie kebab, przy którym kręciło się sporo ludzi rozmaitych nacji - zarówno rdzennej ludności, jak i napływowej z Indii czy nawet Wietnamu. Nas leciwy kelner usadził w słońcu, co było o tyle problematyczne, że każde już pierwszego dnia zjarało się na grzankę, że nie wspomnę o temperaturze powietrza. Ale że jedzenie pod chmurką, to pan wziął nasz stół bez ceregieli i przesunął w wolny skrawek z cieniem, rzucając do nas, że krzesła mamy sobie sami zabrać, cwaniaczek ;) Lokalni bonzo uprawiali tam różne biznesy, z życzliwością nas pozdrawiali, widać było, że w każdym widzą partnera do "rozmów". Nie był to posiłek życia, ale zaspokoił głód i potrzebę asymilacji z nową kulturą :D
Po powrocie czekała na nas kolacja. Był to dzień urodzin Kuli, aczkolwiek postanowiliśmy obchodzić je razem, gdyż trwał grudzień, miesiąc narodzin nas wszystkich, co już przy meldowaniu nas zauważyła pani manager, zapowiadając jednocześnie tort. Wówczas uśmiechnęliśmy się uprzejmościowo na tę uwagę, a tymczasem... ona nie żartowała! Obsługa przyniosła w tym dniu fantastyczny tort ze świeczką i odśpiewała z nami "Happy Birthday" dla Kuli! To był cudowny i wzruszający wieczór. Tak niewiele potrzeba, by goście poczuli się dopieszczeni, zauważeni...
Nazajutrz dla przeciwwagi harmonogram ustaliliśmy bogaty, zaś realizacja przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. W pierwszej kolejności podążyliśmy na drugą stronę wyspy ku plantacji herbaty Bois Cheri. Już pierwszy rzut oka na zieloną plantację stanowił sygnał, że będzie wspaniale, a unoszący się nad nią aromat dopełnił dzieła. Krzaczki pachniały... marihuaną! :D W nieznacznym odurzeniu udaliśmy się na wycieczkę po małym muzeum i fabryce, która stale funkcjonuje, a wesoły przewodnik przeprowadził nas przez wszystkie etapy produkcji, z pakowaniem i etykietowaniem włącznie. Następnie, po kilku minutach jazdy samochodem, oczom naszym ukazała się herbaciarnia, malowniczo położona na szczycie zbocza, z fantastycznym widokiem na zielone zagonki, a z drugiej strony - na ocean. Do degustacji podano dziesięć różnych herbat. Wypić wszystkiego nie sposób, zważywszy temperatury i ograniczenia fizyczne, niemniej z tych, których posmakowałam (około sześciu) najlepsza okazała się kokosowa, i było to o tyle zaskakujące, co jednomyślne. Srebrny medal przyznaliśmy waniliowej, a podium zamknęła kardamonowa. Cóż to była za rozkoszna uczta dla zmysłów! I ten widok...! I choć każdemu po takiej ilości płynu solidarnie zachciało się kupę, to i tak zgodnie później podsumowaliśmy, iż była to chyba najwspanialsza nasza destynacja na Mauritiusie.
Tymczasem pomknęliśmy zakrętasami ku dalszym atrakcjom, wyjąc na całe gardło wraz z Edith Piaf podniosłe "Non, je ne regrette rien" (TU), tudzież próbując dotrzymać kroku Ewie Demarczyk w "Karuzeli z madonnami" (TU), co skutkowało wyłącznie przyspieszeniem tempa jazdy. Minęliśmy autobus bez drzwi (za to w kwiatki i z namalowanymi na tyle teletubisiami), a przed maską przeleciała nam małpa z małym małpiątkiem. 'Cause this is Africa!
Najpierw udaliśmy się do Alexandra Falls, gdzie punkt
widokowy rozczarował nas na tyle, że próbowaliśmy zobaczyć, co widać
nieco dalej, ale tylko Cudak okazał się sprawny i pozbawiony strachu.
Reszta gromady szła gęsiego i trzymając się wzajem za rączki, stąpała po
mokrych kamieniach, zdjęta przerażającymi wizjami połamania wszelkich
kończyn, i jednocześnie niemal zataczająca się ze śmiechu z powodu
wyobrażeń, jak też musieliśmy wyglądać: na przodzie JeyZ z parasolką,
dalej ja z wielkim kapeluszem i jeszcze większą torbą, a stawkę zamykała
Kuli w klapeczkach :D Po obejrzeniu zdjęć, których nie omieszkał nam
wykonać z dołu Cudak, stwierdziliśmy, że wyglądało to jeszcze lepiej niż
w wyobraźni :D Rzecz jasna dalej nie dotarliśmy, ale kto by się tym
przejmował przy takich przeżyciach :D
Głód (głównie Cudaka i mój, rzecz jasna) zagnał nas do knajpy. I to nie byle jakiej, jak się okazało! Varangue sur Morne gościło już takie sławy jak Robert de Niro, Jaques Chirac czy Książę William. Nie sprawiała przy tym nadętego wrażenia (choć obsługa była najwyższej klasy), zapewne przez swobodny, typowo tropikalny wystrój, zestawiony z udekorowanymi od niechcenia choinkami bożonarodzeniowymi, do tego straszliwy upał i właściwie brak ludzi. Otrzymaliśmy tam sałatkę z serca palmy (jest to okrutne danie, gdyż po wycięciu owego "serca" palma umiera. No ale pychotka...), lokalne piwo Phoenix i... spektakularne widoki.
Następnie pojechaliśmy do rezerwatu, by zobaczyć wodospad w Chamarel i Ziemię Siedmiu Kolorów. Po prawdzie dotarliśmy tam już dzień wcześniej, ale przejechaliśmy jedne bramki... bez biletu :D Niestety na drugich bramkach, znajdujących się całkiem spory i zakręcony kawałek dalej już nam ta sztuka nie wyszła, musielibyśmy wrócić do pierwszych, kupić bilet, znów wrócić, czas naglił, ogólnie odpuściliśmy. Za drugim razem wszystko się udało, wodospad, choć oglądany z daleka, robił wrażenie, które potęgowała ściana egzotycznej zieleni.
Prawdziwa dziwność nad dziwnościami czekała jednak trochę dalej - wielkie, mieniące się mnóstwem odcieni fioletu, czerwieni i pomarańczu widowisko na porośniętym typowymi dla Afryki niskimi, spłaszczonymi drzewami zboczu. Owo geologiczne zjawisko to wypadkowa erozji pyłu wulkanicznego i stopnia nasycenia gleby minerałami, żelazem i aluminium. Intensywność barw zależy w dużej mierze od pory dnia, natężenia promieni słonecznych i wilgotności powietrza, więc tak naprawdę nigdy nie wiadomo, jak danego dnia będzie to miejsce wyglądało. Co ciekawe, podobno poszczególne warstwy gleby samoistnie się od siebie oddzielają, nawet po wymieszaniu kolorów. Wyglądało to po prostu kosmicznie!