Gdy w sierpniu zeszłego roku, po długich namowach i nerwowym ustalaniu, czy mnie na to stać, wybraliśmy w końcu kierunek wakacji, byłam pewna, że popełniam właśnie piramidalny błąd. Miałam dziwne przeświadczenie, że będą to moje ostatnie wakacje w życiu, że odwołają lot, lub, co gorsza, samolot rozbije się z nami w środku, że dopadną nas wszystkie choroby, że nadejdzie cyklon i utkniemy już na zawsze na drugim krańcu świata... Na samą myśl o urlopie skręcało mi wnętrzności, i z pewnością nie pomógł mi fakt zakupienia przewodnika książkowego. Znalazłam w nim naszą miejscowość, ucieszona zaczęłam czytać i... mało się nie udusiłam z przerażenia, gdy trafiłam na tłumaczenie jej nazwy.
Jako "Nieszczęśliwy Przylądek".
(I tu zapadła w mojej głowie grobowa cisza.)
No teraz to już byłam całkowicie pożegnana z życiem. Nie ma, przepadło, kres jest bliski, żegnajcie przyjaciele, miło było poznać...
Po 3 miesiącach tego jakże radosnego oczekiwania wreszcie nadszedł grudzień. W międzyczasie zmieniono nam godzinę wylotu z 19 na 9 rano, i to bynajmniej nie następnego dnia, ale zamiast ucieszyć się takim niespodziewanym darem od losu w postaci dodatkowej połowy doby na wakacjach, my rzecz jasna rozpędziliśmy się z narzekaniu, jak to nam psuje cały misterny plan dotarcia do Warszawy, skąd mieliśmy odlatywać, i gdzie do diabła przeczekamy już na miejscu te kilka godzin do świtu. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że pojedziemy do rodziców Cudaka już w przeddzień, tam przenocujemy i będziemy mieć bliżej do stolicy. Chłopacy przylatywali w tym właśnie dniu do Polski, przy czym musieli z Coventry pojechać do Birmingham, stamtąd lecieli do Bydgoszczy, z Bydgoszczy do Gniezna do domu JeyZ, z Gniezna do Poznania po mnie i Kuli, a potem już "tylko" na Mazowsze. Było co najmniej tysiąc możliwości, by coś nie poszło, ale poza tym, że chłopacy spóźnili się po nas 2 godziny, cała reszta zagrała, co przyjęliśmy ze szczerym zadziwieniem. I tak właśnie 29 listopada 2019 roku w dresach i z toną lekarstw (czwórka Strzelców hipochondryków ze służby zdrowia - to zobowiązuje) stanęliśmy przy skrzydle Dreamlinera.
Staliśmy tam dobre 10 minut, ponieważ było ci to wszystko tak zmyślnie zorganizowane, że zamiast wpuszczać ludzi na raty, obsługa wolała upchnąć wszystkich naraz na płycie lotniska, żeby sobie czekali na zimnie i wietrze, wdychając ostatnią woń ojczyzny. Nie był to dobry omen, ale daliśmy im szansę, czekając niecierpliwie na możliwość włączenia ekranu z platformą filmową i muzyczną, który każdy pasażer miał przed sobą na oparciu. Szybko jednak okazało się, że z techniką nam nie po drodze. Mój ekran był tak wyrobiony dotykowo, że reagował dopiero przy wielokrotnym wciskaniu palucha siłą, więc przy każdej takiej akcji czekałam tylko, aż ten ktoś siedzący przede mną wstanie i mi przypierdoli. Wszyscy jak jeden mąż mieliśmy też problem ze zlokalizowaniem gniazdka do słuchawek. Teoretycznie znajdowało się w ekranie, w praktyce - nie działało nikomu. W końcu cały samolot zaczął się solidarnie a dyskretnie rozglądać, jak radzą sobie współplemieńcy, aż wreszcie jeden nie wytrzymał i zapytał panią z obsługi, która pokazała gniazdko w... podłokietniku. I to od spodu. Z ulgą przyjęliśmy owo rozwiązanie, niestety Kuli nawet ta konfiguracja nie działała i biedula miała w perspektywie 11 godzin kompletnej ciszy (nie licząc naturalnych odgłosów ludzkich i samolotowych, które jednak nie należą do najwspanialszych doświadczeń). Po jakichś 5 godzinach jednak okazało się, że wkładała kabel w niewłaściwe gniazdko, i po drobnej korekcie tegoż również mogła skorzystać z dobrodziejstw jakże super nowoczesnego sprzętu, co przyjęliśmy z niewypowiedzianą ulgą (Strzelec zły to Strzelec z rodzaju atomowego grzyba).
Obsługa była okropna. Naburmuszona, z piciem przejechała się 2 razy, a gdy chcieliśmy z JeyZ zamówić herbatę, to pani, owszem, przyszła, ale tylko po to, by powiedzieć, że po herbatę to se musimy pójść sami na koniec samolotu! Byliśmy tak zszokowani, że nawet tego nie skomentowaliśmy, tylko faktycznie grzecznie poszliśmy, chcąc doświadczyć tego, czego z pewnością doświadczyło niewielu. Otóż na tyłach samolotu znajduje się pomieszczenie z kranem i całą masą kuchenek mikrofalowych. Pani włożyła łaskawie torebki herbaty do kubków i zalała wrzątkiem, a całość nam wręczyła. Musieliśmy się doprosić nawet o łyżeczkę, bo zapewnienie jej zawczasu było widocznie zbędnym wysiłkiem (przy czym była to herbata płatna, nie że sępiliśmy za darmoszkę), po czym przejść z tym wrzątkiem przez pół samolotu, gdzie mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, co uniemożliwiłoby nam bezbolesne i w suchym odzieniu dotarcie na miejsce. Tym razem się nie wydarzyło, ale serio...? LOT...??!!! WTF...???!!!
Byliśmy tak zbulwersowani żenującym poziomem obsługi, który nas tam
spotkał, że z wrażenia nie zasnęliśmy ani na chwilę. PRZEZ 11 GODZIN
LOTU!!!!
Gdy pod koniec podróży podano nam w ramach drugiego posiłku niemal zamrożone, lodowate gumiaste buły, nawet nas to już nie zszokowało. Zdziwić zdziwiło, ale wcześniejsza herbata jednak dobrze nas przygotowała na takie tematy. Był to najgorszy pod względem obsługi lot w moim życiu, a warto wspomnieć, iż do tej pory latałam wyłącznie tanimi liniami :D Na coś jednakowoż ów bulwers się przydał, mianowicie 11h zleciało tak, że nawet nie zdążyło nas uwierać w siedzenie.
(W tym momencie przyda się już motyw muzyczny - Jain "Makeba" - do posłuchania TU).
Wytaszczyliśmy się z samolotu z ulgą, która trwała dwie sekundy - dokładnie tyle umysł potrzebował, by poinformować z wrzaskiem, że JEST JAKBY TROCHĘ GORĄCO DO CHOLERY. Eksplozję w mózgu potęgował fakt, że przylecieliśmy w botkach, ciepłych dresach, a pod pachą trzymając kurtki puchowe, zaś na miejscu o godzinie 1 w nocy powitało nas wesoło... 27 stopni Celsjusza. Mieliśmy też dziwne wrażenie, że na lotnisku nie działała klimatyzacja, do czego przychylała się również obsługa lotniska - gdy podeszłam do kontroli paszportowej i położyłam dokument na ladzie, celnik nawet nie pofatygował się, żeby wyciągnąć rękę i go zabrać. Znudzony czekał. Najwyraźniej zrobiłam to zbyt niestarannie, za daleko i w ogóle to kiedy ci zasrani turyści w końcu się nauczą, że dokumenty trzeba przesunąć po ladzie tak, by nie trzeba było wyciągać ręki o 20 cm, tylko o 10 cm.
Gdy podsunęłam dalej, odległość została zaakceptowana i wbito mi do paszportu pierwszą w życiu pieczątkę. Z wizerunkiem Dodo.
Dotarliśmy do hotelu około 3 w nocy (a jakim środkiem transportu, to się jeszcze okaże), i kompletnie wykończeni stanęliśmy... u wrót raju. Przywitał nas śliczny pan, z radosnym uśmiechem usadził na kanapach, po chwili przygalopował z owocowymi koktajlami i nawilżonymi chłodnym pachnącym płynem ręczniczkami do odświeżenia, załatwiliśmy wstępne formalności i, tak rozpieszczeni, nie wytrzymaliśmy. Po praktycznie dobie w podróży- poszliśmy na plażę.
4 rano, 26 stopni Celsjusza, delikatna bryza, głęboka ciemność Oceanu Indyjskiego, szum fal, koktajle, piasek pod stopami. Ot i takie Andrzejki.
Na Mauritiusie!!!!!!!!!!!!!