17 kwietnia 2017

Lewitacja

W życiu nie byliśmy tak bardzo nieprzygotowani na święta. Być może właśnie dlatego były to chyba najbardziej udane święta w moim życiu :D 

Nieprzygotowanie wzięło się stąd, że dokładnie wszyscy mieliśmy etap remontowo-przeprowadzkowy. Moja siostra z rodziną przeprowadziła się do wybudowanego domu na naszej starej działce, ja przeprowadziłam się do mieszkania, w którym oni żyli do tej pory, a rodzice przeprowadzili się z jednego pokoju na dwa, czyli zyskali sypialnię, do której musieli przenieść meble z sypialni z mieszkania, do którego ja się przeprowadziłam, ale żeby to zrobić, musieli przewieźć swoje meble z pokoju dziennego do nowego domu mojej siostry, ponieważ chcieli z mojego starego pokoju, czyli swojej obecnej sypialni przenieść meble do salonu :D Ktoś zrozumiał, czy powinnam to jednak rozrysować? :D 

Przedsięwzięcie było arcytrudne, arcypowolne, trudności mnożyły się jak dzikie króliki na wiosnę, właściwie walczyliśmy z tym wszystkim już od stycznia, że nie wspomnę o trudnościach przy budowie domu, które trwały od lat... sześciu. Tak naprawdę moja przeprowadzka powinna odbyć się jakieś 4 lata temu, a z powodu opieszałości sądów odbyła się dopiero teraz. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Ale chyba nie ma sensu tego rozważać. 

W związku z tym jednak, że wszystko mieliśmy takie rozpierdolone i dokładnie w ostatniej chwili udało się jakoś spiąć i względnie wszystko uporządkować (tak żeby dało się ruszyć po podłodze ;)), całe święta skleiliśmy całkowicie na luzie. W Niedzielę Wielkanocną miałam zrobić ostatnią sałatkę, a odkryłam, że pomidory suszone mi spleśniały :D Na szczęście miałam awaryjne, tyle że bez oleju, który stanowił clou, więc jeszcze tłukłam te pomidory w oleju rzepakowym, dodałam wuchtę pieprzu i wyszło chyba nawet lepiej niż zwykle :D 

Cały dzień spędziliśmy u siostry w ich leśnym domu. Genialnie tam jest, chociaż też nie mają nic skończone. Z każdego okna widać zielone świeżymi listkami gałęzie drzew, po których skaczą wiewiórki, sójki, sikorki, kosy, z okna kuchni można zaobserwować sarny; jest mnóstwo przestrzeni dla każdego, można nie robić nic i nie zmęczyć się obecnością całej rodziny. Przeleżałam dzień na kanapie z pięknym widokiem, puszczaliśmy sobie z ciekawości różne odgłosy ptaków, czytaliśmy designerskie gazety, śmialiśmy się do upadłego i obserwowaliśmy świnki morskie, które na Zająca dostał siostrzeniec, a którymi przez kilka dni osobiście się opiekowałam. A na spacerze fotografowałam wiosnę, w czym dzielnie wspomagała mnie swoim aparatem siostrzenica - nieodrodna chrześniaczka swojej ciotki, zachwycająca się każdym liściem i robiąca zdjęcie nawet kałuży :D 

Dzisiaj spałam w moim królewskim łóżku w poprzek, wstałam o 11 i cały dzień rozkminiałam, co mi nie pasuje w moim salonie. Tak mnie męczyło, że miejsca sobie nie mogłam znaleźć, aż w końcu piłeczka podskoczyła, pokulała się po głowie jak w Pomysłowym Dobromirze i juhu! wystarczyło przemieścić roślinę :D I nagle wszystko samo się poukładało, koncepcja skrystalizowała, odetchnęłam. Takie mam oto ambitne rozkminy architektoniczne :D Podziwiam ludzi, którzy zajmują się tym na co dzień.

Tymczasem polewitujmy jeszcze chwilę w te ostatnie wolne godziny...


 


 
A gdyby ktoś był ciekaw, jak kwitną dęby... :)











9 kwietnia 2017

Mój jest ten kawałek podłogi :)

To już oficjalne. We wiosnę wkroczyłam mocnym akcentem, noc z 20 na 21 marca spędzając WE WŁASNYM MIESZKANIU :D 

Akcent okazał się na tyle mocny, że już dzień później nabawiłam się silnego przeziębienia, więc kolejne dni wiosny spędziłam nie tylko we własnym mieszkaniu, ale i WE WŁASNYM ŁÓŻKU :D Można powiedzieć, że wykrakałam sobie chorobę, i to czym! Zachwytem! Nad tym łóżkiem właśnie :D Bo tak mi się cudownie leżało, rozwalonej po królewsku i wreszcie bez bólu kręgosłupa, że nie miałam ochoty z niego wychodzić. Podziałało ;) 

Sypialnię mam już względnie urządzoną, poza paroma drobiazgami, którymi zajmę się później. Kuchnia i łazienka są zasadniczo nabyte, ale ile się naszukałam idealnej lodówki, to jeden w niebie wie. Byłam WE WSZYSTKICH MOŻLIWYCH SKLEPACH AGD, i to co najmniej trzykrotnie w każdym, obmacując te lodówki niemal centymetr po centymetrze, przy czym wymagania rosły z każdym dniem, a nadrzędnym była zamykana półka na jajka :D Wyedukowałam chyba cały personel, nikt przede mną nie szukał lodówki z takim kryterium, dlatego myślę, że zapamiętają na lata, będą przez sen recytować, który typ ma zamknięcie na jaja :D W ogóle na początku zachorowałam na piękną lodówkę ze szklanymi drzwiami. Miała naprawdę milion bajerów, w większości niepotrzebnych, no ale skoro były, to nie zamierzałam protestować, bolała tylko cena. Bolała tak bardzo, że postanowiłam znaleźć jakąś wadę, która by dyskwalifikowała przedmiot. Jako rzekłam, tak zrobiłam - wystarczyło ją dobrze zmierzyć, ku czemu popchnęło mnie oczywiście forum w internecie. Otóż większość lodówek otwiera drzwiczki w obrębie własnej szerokości. Szklana, jak się okazało, wystaje poza własną szerokość - co w przypadku posiadanego na styk nawet na standardowe drzwi miejsca staje się pewnym problemem. Zatem poza jajami doszedł kolejny element układanki, potem było jeszcze kilka i tym sposobem wybrałam lodówkę, która zupełnie nie przypomina pierwotnie zakładanej, ale jest piękna, MIEŚCI SIĘ I MA ZAMYKANĄ PÓŁKĘ NA JAJKA :D 

Kolejne będą przeprawy z pralką, telewizorem, ustrojstwem do odtwarzania muzyki i radio, odkurzaczem. Już jestem ciekawa, jakie parametry wykombinuję :D 

Z aspektów emocjonalnych - pierwsze dni były trudne, mimo że rodziców mam bardzo blisko, to jednak spędziłam z nimi całe życie (co jest chore, wiem), więc tu tak jakoś dziwnie pusto, cicho... Jednak wraz z meblowaniem i wypełnianiem ścian wróciło poczucie przytulności, a roboty mam ciągle tyle, że jakoś w miarę gładko przeszłam w etap cieszenia się. Jedyny problem stanowi fakt, że gdy ze zmęczenia zasypiam w szlafroku i z zapalonym światłem, to budzę się dopiero np. o 5 rano, bo w międzyczasie nie budzi mnie żaden hałas ;) 

ALE JESTEM U SIEBIE! IIIIHA!